Nie zastanawiam się, co będzie jutro
Jest jednym z najpopularniejszych polskich aktorów, ale sprawia wrażenie, jakby nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. – W tym zawodzie nigdy nic nie wiadomo. Jednego dnia jesteś na świeczniku, a za chwilę na samym dole – mówi. Nie spędza mu to jednak snu z powiek, bo są w jego życiu rzeczy ważniejsze niż granie w filmach, albo przynajmniej równie ważne. Z Pawłem Małaszyńskim o niepewnym zawodzie aktora, muzyce, fascynacji Indianami oraz roli Maksa Kellera w serialu „Lekarze” rozmawia Marta Fujak.
8 lat temu na antenie TVN pojawił się niejaki Piotr Korzecki…
O Boże… (śmiech)
…przystojny adwokat, który podbił serca połowy Polek.
Podobno, tak słyszałem (śmiech).
Teraz szturmem zdobywa je chirurg Maks Keller. Grałeś wiele różnych ról, ale publiczność pokochała cię za role miłych i romantycznych facetów, właśnie takich jak Korzecki czy Keller.
Rzeczywiście, tak się złożyło, że do tej pory, chociaż minęło już 10 lat od momentu, kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w telewizji, ludzie wspominają głównie dwie postaci z mojego dorobku: Korzeckiego z „Magdy M.” i Granda z „Oficera”. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Ale w sumie bardzo się cieszę, że jako młody aktor miałem okazję zagrać tak dwie różne od siebie postaci: cynicznego, dwulicowego żołnierza Legii Cudzoziemskiej i ciepłego, romantycznego prawnika. „Magda M.” to było apogeum mojej popularności, która mnie nawet na początku troszeczkę przygniotła. Absolutnie nie spodziewałem się takiego sukcesu tego serialu.
Aktorów często obsadza się biorąc pod uwagę ich wygląd. Czy uroda pomaga ci w karierze?
Myślę, że bardziej przeszkadza niż pomaga. Jeżeli miałbym do końca życia grać miłych, przystojnych facetów, to byłoby to okropnie nudne. To nie moja wina, że wyglądam, jak wyglądam, ale staram się wybierać różnorodne role. Jestem aktorem głównie małego ekranu, choć jeśli mam okazję zaistnieć, nawet w małej roli, w jakimś fajnym filmowym projekcie to jest to dla mnie duże wyróżnienie. Nigdy nie miałem „napinki”, żeby grać główne role i w przypadku kina, które się o mnie za często nie upomina, są to przeważnie role nieduże, ale dla mnie bardzo ważne. Tak było na przykład w filmie „Sęp” Eugeniusza Korina, gdzie mogłem zagrać kogoś zupełnie innego. Już za chwilę zagram z kolei w filmie Pasikowskiego o Ryszardzie Kuklińskim pt. „Jack Strong”.
Kim tam będziesz?
Wcielę się w majora Dariusza Ostaszewskiego, kolegę głównego bohatera, którego gra Marcin Dorociński. Ostaszewski jest wysoko postawionym oficerem, który pomaga głównemu bohaterowi w rozwiązaniu pewnych problemów. To nie jest duża rola, spędzę na planie chyba cztery dni, ale to spore wyróżnienie być częścią takiego projektu.
A twoje największe zawodowe marzenie to…
Zagrać u Smarzowskiego. Nie ma chyba teraz w Polsce aktora, który nie chciałby u niego zagrać. Facet jest fenomenalny i ma „to coś”. Zawsze zostawia cię po projekcji z setką pytań, pewnym indywidualnym problemem, myślisz i nie jesteś obojętny wobec tematu i świata, w który cię wprowadza. Chciałbym mieć kiedyś możliwość spotkania się z nim w pracy choćby na chwilę. Jest także: Małgosia Szumowska, Jacek Borcuch, Leszek Dawid, Marcin Wrona, Jan Komasa czy Katarzyna Rosłaniec - to reżyserzy, którzy potrafią swoimi obrazami rozpalić moją wyobraźnię i wrażliwość.
Lepiej gra ci się miłych facetów czy drani?
Myślę, że dla aktora zawsze o wiele ciekawsze jest zagranie czarnego charakteru. Ale jeśli chodzi o granie faceta takiego jak Keller, to na początku też nie było to łatwe, bo on jest przyjemny, fajny, romantyczny i z poczuciem humoru, a ja prywatnie jestem zupełnie inny.
Jesteś niemiłym ponurakiem?
Może nie ponurakiem, ale raczej nerwowym introwertykiem. Co nie znaczy, że się nie śmieję (śmiech), ale do Kellera mi daleko. Dlatego stwierdziłem, że to jest w sumie fajne zadanie, żeby przełamać w sobie tę głęboko zakorzenioną introwertyczność i otworzyć się na świat - strzelać dowcipem, być duszą towarzystwa, fajnym, miłym facetem, który bierze życie pełnymi garściami i nie ogląda się za siebie. No i rzeczywiście, po pewnym czasie zaczęło mi to przychodzić z łatwością. Nawet się rozsmakowałem w tych wszystkich żartach, które proponujemy z Magdą Różdżką, bo sporo z tego, co widzimy na ekranie to nasze improwizacje.
Naprawdę?
Tak, tego nie ma w scenariuszu (śmiech). Pracujemy razem już jakiś czas i dobrze znamy nasze postaci, stąd wiemy, jak możemy sobie zażartować. Wymyślamy tych dowcipów multum i większość z nich przechodzi.
Ale żeby tak sobie improwizować, musi chyba między aktorami zaiskrzyć…
Tak, ale tę chemię producenci sprawdzają już na castingach. Tak było w przypadku moim i Magdy. Znamy się wiele lat, można powiedzieć, że oboje debiutowaliśmy w „Oficerze”, ale potem przez dłuższy czas nie graliśmy wspólnie - Magda poszła swoją drogą zawodową, ja swoją. Tutaj mieliśmy możliwość spotkania się po raz kolejny po wielu, wielu latach, no i od razu złapaliśmy bardzo dobry kontakt.
Ta chemia, o której mówisz działa chyba nie tylko między tobą a Magdą…
Tu trzeba chylić czoła, jeśli chodzi o producentów i ludzi, którzy zajmują się castingiem, że wybrali, moim zdaniem, doborową obsadę. Wszyscy się bardzo lubimy i fajnie nam się razem pracuje. Nie mówię tu tylko o głównych rolach, nie można zapominać o drugim, a czasem nawet o trzecim planie. Aktorzy, którzy występują tylko w jednym odcinku też są fantastycznie dobrani.
A jak ci się pracuje z Jackiem Komanem, który w serialu „Lekarze” gra twojego szefa Leona Jasińskiego?
O Boże! Jacka Komana można jeść łyżkami, bo jest po prostu fenomenalnym aktorem! On nie gra, on po prostu jest swoją postacią. Pierwszy raz zobaczyłem go w „Moulin Rouge!” i byłem zafascynowany jego rolą, myślę zresztą, że nie tylko ja. Ale dopiero obserwując go na planie, naprawdę doceniłem jego warsztat, wrażliwość i to, jak potrafi w sekundę zmieniać się jako aktor – to jest niesamowite! Ja mu wierzę bezgranicznie, tak samo jak Danusi Stence.
…która w serialu gra panią dyrektor szpitala i przyjaciółkę Leona.
Tak - to jest rewelacyjna para! Są świetnie dobrani, bardzo dobrze się rozumieją i genialnie grają – lekko, na luzie i to się wspaniale ogląda. Uwielbiam na nich patrzeć i ich słuchać. No i ten tembr głosu Jacka Komana, zabójczy… (śmiech). Mamy zresztą dużo wspólnego, bo on też ma kapelę (VulgarGrad – przyp.red.) i często wymieniamy się spostrzeżeniami na temat pracy nad głosem.
Czy rola chirurga wymagała od ciebie specjalnych przygotowań?
Niestety, muszę się przyznać, ale ja się absolutnie do tej roli nie przygotowałem. W każdym razie na pewno nie tak jak moi koledzy, którzy chodzili do szpitali i oglądali operacje. Ja po prostu, szczerze mówiąc, wymiękłem. To już nie jest żadna tajemnica, jestem słaby pod tym względem i prawdziwy szpital obchodzę zawsze szerokim łukiem. Spotykałem się oczywiście z lekarzami i rozmawialiśmy na różne tematy, ale nie byłem obecny przy operacjach.
Nie lubisz widoku krwi, ale na ekranie leje się ona dość obficie…
Ale to jest zupełnie co innego, przecież nie kroimy tam prawdziwych ludzi, prawda?
Mam taką nadzieję…
Poza tym, cały czas mamy na planie konsultantów. Zazwyczaj jest tak, że w jednym dniu robimy sceny dwóch operacji z różnych odcinków. Wtedy najpierw przez dwie, trzy godziny z pomocą konsultantów uczymy się, co i jak mamy zrobić, a następnie jest „akcja” i „operujemy” sami. Prawdziwi chirurdzy, którzy nam pomagają są zawsze odpowiednio dobrani do danej operacji, w zależności od tego, czy to jest cesarskie cięcie, żylaki czy pęknięta śledziona. Często też jest tak, że czytają scenę i już wiedzą, że trzeba coś zmienić, bo na przykład tak się nie mówi albo tak nie robi. Zawsze to korygujemy, żeby potem nie było żadnych wpadek i żeby nikt nie mówił, że zrobiliśmy inaczej, niż się robi w rzeczywistości.
A jak tam twoja wiedza z anatomii? Już wiesz, gdzie leży trzustka, a gdzie woreczek?
Powoli zaczynam się orientować (śmiech).
Czy możesz zdradzić, co wydarzy się w nowej serii „Lekarzy”? Bo w Internecie pojawiły się bardzo intrygujące pogłoski.
No nie, nie mogę (śmiech)… Ale co na przykład czytałaś?
Że Maks zamieszka z Alicją…
Noo, tak, zamieszkają razem.
… a potem wyjedzie do Somalii…
Owszem, wyjedzie…
… i pozna tam inną kobietę…
O imieniu Olga. Wszystko się zgadza. No to skoro nie jest to już tajemnicą, to mogę potwierdzić. Na początku drugiej serii doczekamy się operacji przeszczepu Leona i Alicji. Potem Maks zamieszka z Alicją i wszystko będzie się miało ku dobremu, ale nagle nastąpi tąpnięcie - na ten temat nie mogę nic w tej chwili zdradzić. Później, rzeczywiście, para głównych bohaterów rozstanie się na jakiś czas. Maks wyjedzie do Somalii, gdzie pozna, w dosyć tragicznych okolicznościach, lekarkę Olgę i połączy ich dość mocne uczucie. A w tym czasie Alicja tutaj w Toruniu będzie przeżywała swoje perypetie. A jak się to wszystko zakończy.... hmmm? (śmiech).
Powiedz tylko, czy będzie trzecia seria?
Tak, zaczynamy ją kręcić w połowie kwietnia.
Ale wcześniej wybierasz się za ocean?
Owszem, właśnie jedziemy z Teatrem Kwadrat do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Lubimy tam przyjeżdżać i grać, bo tamtejsi Polacy to fantastyczna publiczność. Zawsze jesteśmy bardzo sympatycznie przyjmowani. Poza tym, mam okazję, by spotkać się z kolegami jeszcze z czasów liceum, którzy mieszkają w Chicago czy Toronto. Czasami robią mi niespodzianki i przychodzą na spektakle.
Gdzie będzie można was zobaczyć?
Dokładnie 6 marca wylatujemy do Toronto, gdzie spędzimy parę dni, następnie przenosimy się do Chicago, a na koniec damy dwa spektakle w Nowym Jorku. Tak będzie wyglądała nasza dwutygodniowa trasa z nową sztuką pt. „Ślub doskonały”. Gram w niej, między innymi, z Martą Żmudą-Trzebiatowską, Kasią Glinką, Kasią Zielińską, Andrzejem Nejmanem i panią Ewą Kasprzyk. Bardzo serdecznie wszystkich zapraszam.
Publiczność zna cię głównie z seriali, ale często podkreślasz, że to właśnie teatr jest dla ciebie najważniejszy.
Bo tak jest. Kończąc szkołę teatralną marzyłem o jednym – żeby dostać etat w teatrze i tam pracować. To mi się udało, bo już od 10 lat jestem w Teatrze Kwadrat. Dzięki temu nie muszę grać we wszystkim, co mi proponują, nigdy zresztą nie miałem takiej „napinki”. Teatr pozwala mi zniknąć z ekranu na rok, dwa, zająć się swoim życiem i spokojnie sobie czekać na ciekawe propozycje, które nadejdą, a być może nie.
Nie stresuje cię to?
Już od dawna żyję ze świadomością, że nie wszystko zawsze układa się tak, jak chcę. Wybrałem sobie taki zawód, a nie inny i trzeba sobie z tym radzić. Teraz jestem, a za chwilę może mnie nie być. Jestem do tego przyzwyczajony, zdaję sobie z tego sprawę i zupełnie nie spędza mi to snu z powiek.
A właściwie dlaczego wybrałeś sobie taki zawód? Jakieś tradycje rodzinne?
Absolutnie nie. W całej mojej rodzinie jestem jedynym aktorem. Nie słyszałem też, żeby ktoś z moich przodków był aktorem. To jest raczej rodzina wojskowa od pokoleń – dziadkowie, babcie, ojciec, siostra.
Co więc się stało, że wybrałeś scenę a nie mundur?
W tamtym okresie jakoś nie mogłem pogodzić się z rzeczywistością, która mnie otaczała. Najbardziej chciałem zajmować się muzyką, ale wtedy nie spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy by o tym myśleli tak samo poważnie jak ja. Zdecydowałem więc, że spróbuję z aktorstwem. Zawsze o tym marzyłem, ale nigdy nie sądziłem, że będę miał tyle sił, by stanąć przed komisją w szkole teatralnej.
Miałeś wcześniej jakiekolwiek doświadczenia w tej dziedzinie? Szkolny teatr, kółko recytatorskie?
Zupełnie nic. Kiedy miałem wyjść i na apelu powiedzieć wierszyk przed całą szkołą, to broniłem się rękami i nogami, by tego nie robić.
Żartujesz…
Naprawdę byłem kompletnie „zielony”. Ale powiedziałem sobie: „Trudno, jak nie spróbuję, to będę żałował”. Jakoś nie mogłem wyobrazić sobie siebie w biurze (śmiech). Zacząłem starać się o przyjęcie do szkoły teatralnej i z każdą porażką, z roku na rok, zdobywałem pewne doświadczenie. Zaczęła mi się kształtować świadomość tego, jak to wygląda i z czym to się je. Za trzecim razem udało mi się spełnić marzenie i dostałem się.
A potem?
Kolejny cel: skończyć szkołę. Później następny: dostać się do teatru. Aż wreszcie zdarzyła się okazja, na pewno ostatnia w moim życiu, żeby założyć zespół i tak się stało. Osiem lat temu założyliśmy z kumplami zespół Cochise, który do tej pory istnieje. Gramy koncerty, nagrywamy płyty, na jesieni ukaże się nasz trzeci album „118”, myślę więc, że wszystko idzie ku dobremu.
Co to znaczy Cochise?
Cochise był wodzem Apaczów Chiricahua i jednym z największych indiańskich wodzów Ameryki. Wytrawny wojownik i inteligentny polityk, wzbudzał szacunek i podziw zarówno wśród Indian, jak i Amerykanów. Żaden z generałów nie pokonał go w regularnych walkach, żaden z negocjatorów nie narzucił mu swojej woli.
Dlaczego akurat jego imię stało się nazwą twojego zespołu?
Wiesz, robić muzykę jest dosyć prosto, bo to jest fajna robota. Ale jeśli chodzi o zespół, to najtrudniejszą sprawą jest, moim zdaniem, znalezienie odpowiedniej nazwy (śmiech). Z tym zawsze są problemy. Ale dlaczego Cochise? Złożyły się na to dwie rzeczy. Raz, że od wielu lat byłem indianistą - bardzo interesowałem się kulturą Indian, zresztą do tej pory dużo o tym czytam i wciąż odkrywam coś nowego dla siebie. A dwa - to zbieg okoliczności. Kiedyś wracaliśmy z próby i słuchaliśmy grupy Audioslave - ich pierwszy singiel nosi tytuł Cochise. Jechaliśmy, słuchaliśmy i rzuciłem: „A może Cochise?”. I tak zostało: krótkie, mocne, tajemnicze, fajnie wpadające w ucho, niosące ze sobą tysiące wojowników, którzy walczyli i nadal walczą o zachowanie swej tożsamości.
Mówisz, że fascynuje cię kultura Indian. A co konkretnie?
Stare sakralne rytuały, wielobóstwo, silne osobowości. Indianie wydali słynnych wojowników, lecz kochali również spokój i ciszę. Przede wszystkim jednak poszanowanie i miłość do Ziemi, utożsamianie się z nią. Jedność i mistycyzm, czysta prawda, a z drugiej strony brutalność w obronie tego, co jedyne i najbliższe – to wszystko, czego we współczesnym świecie nie potrafimy odnaleźć, coś, co dawno zaginęło. Bardzo szanuję tę kulturę i staram się pielęgnować w sobie pewne rzeczy, które oni pielęgnowali. Apacze uważali, że świat ulega ciągłym zmianom, poddany jest nieustannej walce sił, które się ścierają, walczą ze sobą, jednoczą się i to oddziałuje bez przerwy na życie ludzi. Sukcesy i niepowodzenia człowieka są rezultatem tych zmian. To się też łączy z moim nieustannym poszukiwaniem wolności w tym skomercjalizowanym świecie.
Udaje ci zachować wolność będąc w show-biznesie?
Nie sądzę, bym na dzień dzisiejszy dopadł, gdzieś w zakamarkach ulic, tę moją upragnioną „wolność”... To szerokie pojęcie, a jeżeli chodzi o show-biznes, to myślę... że, nie jestem zbyt interesujący dla plotkarskich mediów i bardzo dobrze.
Nie lansujesz się też na imprezach…
Nie, bo uważam, że „bywanie” w niczym nie pomaga. Mam swoje życie, teatr, zespół, plany, po prostu znalazłem swoją niszę w tym medialnym światku i jest mi tu dobrze. Kiedy ktoś zaraża mnie jakimś ciekawym projektem, to wychodzę ze swojej norki i robię wszystko, żeby to wyszło jak najlepiej. Ale na co dzień spokojnie sobie żyję i czekam, co czas przyniesie.
A jeżeli nic nie przyniesie?
To będę sobie wspominał to, co osiągnąłem przez te 10 lat i też będę się z tego cieszył.
Rozmawiała Marta Fujak (iTVN)
NA NOWE ODCINKI SERIALU „LEKARZE” ZAPRASZAMY PAŃSTWA W KAŻDY PONIEDZIAŁEK O GODZINIE 21.35 (CET – BERLIN, PARYŻ), 21.05 (CDT – CHICAGO) I 22.05 (EDT – NOWY JORK, TORONTO) NA ANTENĘ iTVN.
Paweł Małaszyński – aktorfilmowy i teatralny oraz wokalista rockowego zespołu COCHISE. W 2002 roku ukończył wrocławską PWST, a rok później zadebiutował na scenie warszawskiego Teatru Kwadrat, gdzie do tej pory występuje. Szerszą popularność przyniosła mu rola Granda w serialu „Oficer” oraz mecenasa Piotra Korzeckiego w „Magdzie M.” W ciągu 10 lat obecności na ekranie, zagrał w wielu serialach telewizyjnych (m.in. „Oficerowie”, „Tajemnica twierdzy szyfrów”, „Misja Afganistan”) oraz filmach fabularnych (m.in. „Biała sukienka”, „Katyń”, „Skrzydlate świnie”, „Sęp”). W serialu TVN „Lekarze” wciela się w rolę chirurga Maksa Kellera. Prywatnie, od wielu lat jest mężem tancerki i choreografki Joanny Chitruszko i ojcem 8-letniego syna Jeremiasza.