WSZYSTKO JESZCZE PRZEDE MNĄ
Jak opisać Martynę Wojciechowską? Jednym słowem trudno. Dziennikarka? Podróżniczka? Autorka książek? Tak, i jeszcze: redaktor naczelna National Geographic Polska, zdobywczyni Korony Ziemi i od kilku lat – pełnoetatowa mama. Macierzyństwo zmieniło jej priorytety i uwrażliwiło na ludzkie historie, które pokazuje w swoim programie „Kobieta na krańcu świata”. - Gdybym nie była mamą, w ogóle nie zrobiłabym tego programu – wyznaje. O życiu w ciągłym biegu, przygodach na krańcu świata i wakacjach w Polsce - z Martyną Wojciechowską rozmawia Marta Fujak.
Czy świat to dla ciebie za mało?
Świat jest tak bardzo fascynujący, że to ja jestem dla niego za mała. Mam takie wrażenie, że
nie wystarczy mi czasu ani pieniędzy, by go całego zobaczyć. I ubolewam nad tym!
Odwiedziłaś do tej pory ponad sto krajów. Chciałabyś zobaczyć wszystkie?
Od dawna już nie skupiam się na krajach czy statystykach, tylko na ludziach. To oni określają miejsca, do których podróżuję i to właśnie ludzkie losy są dla mnie najbardziej fascynujące. To, co jest dookoła, to tylko scenografia.
Ci ludzie są często zupełnie inni niż my…
…ale bywa, że są bardzo podobni, mimo iż mieszkamy w innych częściach świata, mamy inny kolor skóry i wyznajemy inne wartości. Są pewne prawdy uniwersalne, na przykład miłość, choć rozumiana w różny sposób. Czym innym bowiem jest miłość dla Europejki - z reguły jakimś namiętnym porywem, a czym innym dla kobiety afrykańskiej, która miłość utożsamia raczej z bezpieczeństwem ekonomicznym i pewnością, że będzie miała z kim wychować swoje dzieci. Albo kobiece zamiłowanie do dbania o urodę - rzecz absolutnie uniwersalna, niezależnie od szerokości geograficznej. Wszystkie kobiety się tym zajmują, ale każda na swój sposób - Europejki wszczepiają sobie silikony i powiększają usta, Afrykanki wkładają krążki w dolną wargę, Birmanki wydłużają szyje, a kobiety w Ameryce Południowej powiększają pośladki. Podczas kiedy ja dałabym wszystko, żeby mieć węższe biodra (śmiech).
Czy niektóre obyczaje nie wydają Ci się jednak trochę dziwne?
Podróże uczą mnie tolerancji. „Kobieta na krańcu świata” to jest program o tym, że nie ma jednej normy dla wszystkich. Poznałam bohaterki, które we dwie, trzy lub w cztery dzielą się jednym mężem, ale spotkałam też kobietę w Nepalu, która ma trzech mężów. I dla nich to właśnie jest normalne, więc dlaczego nasza koncepcja dwa plus jeden miałaby być nagle słuszna dla wszystkich ludzi na świecie?
Czy w ogóle cokolwiek jest Cię jeszcze w stanie zaszokować?
Nie użyłabym słowa „szokować”, bo nauczyłam się traktować świat takim, jaki jest. Owszem, zaskakuje mnie coś od czasu do czasu i zasmuca, bo cały czas spotykam się z niesprawiedliwością i bardzo złym traktowaniem kobiet i dzieci, a jako matka - jestem na ich krzywdę bardzo wyczulona. Ale jedyne, co mogę zrobić, to o tym opowiadać.
Nie masz czasem ochoty interweniować?
Zdarzały się takie sytuacje i często, jeśli nie interweniowałam, to potem bardzo źle się z tym czułam, na przykład w Boliwii, podczas realizacji pierwszej serii „Kobiety na krańcu świata”. Na ringu walczyła moja bohaterka, boliwijska zapaśniczka i była to tzw. ustawka - ewidentnie było widać, że chcą jej tam dać poważną lekcję. Nie wiedziałam wtedy, co zrobić: wskoczyć na ring, przerwać walkę czy zostawić to i tylko dokumentować rzeczywistość. Ale czasami mieszam się w różne historie, na przykład w trzeciej serii programu, w Ghanie, próbowałam doprowadzić do tego, by kobieta oskarżona o uprawianie czarów mogła powrócić do wioski. Wyjeżdżałam stamtąd z poczuciem przegranej, ale po pół roku dostałam informację, że gdzieś ta kropla drążyła skałę i ona w końcu wróciła do domu.
KOBIETA NA KRANCU SWIATA TVN MAREK ARCIMOWICZ 4
Czy podczas realizacji kolejnych serii programu też zdarzały się takie sytuacje?
Teraz poruszaliśmy trochę inne tematy. Na przykład w Indiach zetknęłam się z gigantycznym problemem kobiet, które są wyrzucane na ulicę w momencie, kiedy zostają wdowami. Jest to część tamtejszej spuścizny kulturowej, szczególnie w świętym mieście Waranasi. Według różnych źródeł, na ulicy mieszka tam od pięciu do nawet trzydziestu sześciu tysięcy wdów, które pozbawione są jakichkolwiek praw i warunków do życia. Niektóre z nich zostają wdowami mając zaledwie dziesięć lat. Jedyne, co im wtedy zostaje to modlitwa i czekanie na śmierć. I to jest coś, z czym bardzo chciałabym walczyć, ale nie jestem w stanie, bo to jest wielowiekowa tradycja.
W „Kobiecie na krańcu świata” przedstawiasz wiele dramatycznych historii, ale zdarzają się też opowieści bardziej radosne.
W Meksyku zrobiliśmy świetny program o kobiecie-wampirze. Oczywiście ona naprawdę nie jest wampirem - nie pije krwi ani nie jest jakąś brutalną wariatką. Ma zmodyfikowane dziewięćdziesiąt osiem procent ciała i cała jest pokryta tatuażami, ale poza tym jest matką czwórki dzieci i żyje w udanym związku. Mimo przerażającego wyglądu, jest szczęśliwą, spełnioną kobietą. Jako prawniczka pomaga kobietom, które doświadczyły przemocy domowej, bo okazuje się, że podłożem jej ekscentrycznego stylu życia są dosyć bolesne doświadczenia. Z kolei w Kirgistanie uczestniczyłam w pierwszych urodzinach dziecka naszej bohaterki. W tym kraju to jest najważniejsze zdarzenie w życiu rodziny. Było wesoło - baranina, napoje wyskokowe, dużo śpiewu i tańca.
Jak wygląda realizacja programu od kuchni: przypomina to raczej wycieczkę czy survival?
To zdecydowanie bardziej survival niż wycieczka. Aby być blisko bohaterów, trzeba żyć tak jak oni. Na przykład realizując program o plemieniu Mentawai w Indonezji mieszkaliśmy w ich drewnianych chatach. Było tam tak duszno, że skończyło się na tym, iż spałam na werandzie pod chmurką, zasłonięta tylko moskitierą. Nie było bieżącej wody, normalnej kuchni i jakichkolwiek wygód, tylko karimata i śpiwór. Ale nigdy nie narzekałam na niewygody, bo byłoby kompletnym kłamstwem, gdybym mieszkała w pięciogwiazdkowym hotelu, a robiła program o kobietach, które są bezdomne. Chociaż akurat w Indiach mieszkaliśmy w całkiem przyzwoitym hotelu, gdzie nawet - o dziwo – bywał czasami prąd. Najpierw miałam tam misję wytępienia karaluchów, potem mrówek, których trasa przemarszu wiodła akurat przez moje łóżko, a potem wprowadziły się trzy jaszczurki, które definitywnie załatwiły sprawę insektów (śmiech).
Czyli nagrywając program żyjecie jak tubylcy…
Najczęściej tak. Robiąc odcinek w Kirgistanie, na stepie, mogliśmy mieszkać tylko w jurcie, bo nie ma tam żadnego hotelu w promieniu trzystu kilometrów. Paliliśmy w kozie, żeby w nocy nie zamarznąć, a do jedzenia – no cóż - baranina na śniadanie, obiad i kolację, bo nasi gospodarze mieli tylko to.
Bywa, że jedzenie ucieka ci z talerza?
Zdarza się, że jem dziwne i mało apetyczne rzeczy, ale to też jest część poznawania jakiejś kultury. Nie sposób przyjechać do jakiegoś kraju, do ludzi, którzy są moimi gospodarzami i oferują mi to, co mają najlepsze i z tego nie skorzystać, tylko zamknąć się w dobrym hotelu i żywić rzeczami, które znam z Polski. To byłoby absurdalne. Albo jadę tam, żeby dotknąć prawdziwego życia albo siedzę w domu w komfortowych warunkach.
Czyli choćby nie wiem jak było to dziwne, skoro częstują, nie wypada odmówić?
Staram się nie odmawiać. Zdarzyło mi się już jeść jelita krowie grillowane wraz z zawartością, smażone pająki, larwy pszczele, albo tak jak teraz - mózg barana, bo jest to przywilej gościa, który pojawia się w kirgiskiej jurcie.
Ale chyba nie na surowo?
Na szczęście ugotowany, ale i tak nie wyglądało to apetycznie.
KOBIETA NA KRANCU SWIATA TVN MAREK ARCIMOWICZ 2
Realizacja takiego programu wymaga częstych wyjazdów. Jak łączysz bycie podróżniczką i mamą?
Nie wiem, czy jeszcze jestem podróżniczką. Chyba teraz przede wszystkim jestem mamą. Kiedyś spędzałam osiem-dziewięć miesięcy poza domem, teraz jadę na dwa-trzy tygodnie i wracam. Życie, które prowadzę to jest poważny szpagat, który wymaga dużego wsparcia ze strony bliskich.
Ale może fakt, że jesteś mamą ułatwia ci złapanie wspólnego języka z bohaterkami Twojego programu?
Myślę, że gdybym nie była mamą, to w ogóle nie zrobiłabym tego programu. Dziesięć lat temu, kiedy robiłam programy podróżnicze, to było to dla mnie pasmo nieustającej zabawy i przygody. Byłam bardziej skupiona na sobie i nie miałam takiej empatii, jaką mam teraz. Wtedy nie byłabym chyba w stanie zrozumieć wyborów, jakich dokonują napotkane przeze mnie kobiety. Bo w jaki sposób można wytłumaczyć komuś, kto nie jest matką, że z miłości do dziecka można zrobić wszystko, nawet je porzucić? To było jedno z bardziej niepojętych dla mnie doświadczeń, kiedy w Kambodży spotkałam kobiety, które zostawiły swoje dzieci po to, by wyjechać za pracą i zapewnić im lepsze życie.
Oprócz podróżowania i realizacji „Kobiety na krańcu świata” robisz jeszcze mnóstwo innych rzeczy: jesteś redaktor naczelną kilku pism, piszesz książki, masz biuro podróży, jesteś mamą. Czy Twoja doba jest z gumy?
Nie, ale bywam czasami szalenie zmęczona - aż do momentu, kiedy wymyślę kolejny projekt albo następną zwariowaną wyprawę (śmiech). Odgrażałam się już wiele razy, że zwolnię tempo, natomiast - prawdę mówiąc - trochę mi życia szkoda. Póki jeszcze mam siłę i pomysły, to je realizuję. Może dlatego, że mam głęboko wdrukowane przeświadczenie, że jutra może nie być.
Skąd ta myśl?
Mam za sobą dość ciężkie doświadczenia zdrowotne. Poza tym, mam świadomość, że życie bardzo łatwo jest stracić wcale się o to nie prosząc - najgorsze rzeczy przytrafiały mi się w normalnym, codziennym życiu, a nie podczas uprawiania sportów ekstremalnych czy w egzotycznej podróży. Dlatego wydaje mi się, że musimy wykorzystywać ten czas, który jest.
Ale chyba od czasu do czasu odpoczywasz?
Przyznam, że coraz częściej umiem to robić, zwłaszcza kiedy leżę z moją córką i „rozmawiamy” o życiu – to są najmilsze momenty. Na pewno to jest jedna z rzeczy, które macierzyństwo we mnie zmieniło. Z drugiej jednak strony, nauczyło mnie ogromnej dyscypliny, bo najlepsze i najciekawsze rzeczy zrobiłam od kiedy zostałam mamą. Ale też, przyznam uczciwie, gdybym nie była tak leniwa, jak jestem, to zrobiłabym jeszcze więcej.
Kiedy Ty w ogóle znajdujesz czas na pisanie książek?
W nocy.
To kiedy śpisz?
No, wtedy nie śpię. Kiedy kładę dziecko, jest godzina 20.30. Robię sobie herbatę, zaczynam pisać o 21.00, piszę przez parę godzin, a o godzinie 6.00-7.00 mała Maryśka wskakuje mi na głowę.
Jesteś jak Napoleon, któremu wystarczały cztery godziny snu na dobę?
Niestety, potrzebuję snu, ale potrafię się tak nakręcić, że funkcjonuję jak cyborg przez wiele tygodni.
Podobno najlepiej odpoczywasz nie w egzotycznych krajach, ale nad polskim morzem.
Kocham Polskę i uważam, że to jest najwspanialszy kraj na świecie. Wizja, że miałabym wsiąść w samolot i polecieć gdzieś na wakacje jawi mi się jako najgorsza kara.
Naprawdę? Mimo, że tu zimno, pada i słońca nie ma?
No tak, zimno i pada - to też prawda. Ale miałabym tak po prostu, dla przyjemności wsiadać w samolot i lecieć na przykład do Azji? Nie. Wakacje to są po to, żeby odpocząć, a do tego najlepszym miejscem zimą jest Szczyrk, latem Półwysep Helski, a wiosną i jesienią Jura Krakowsko-Częstochowska. Koniec i kropka.
Dokonałaś już bardzo wiele, więcej niż niejeden człowiek w ciągu całego swojego życia. Z czego jesteś najbardziej dumna?
Nie będę szczególnie odkrywcza, jeśli powiem, że najbardziej dumna jestem z tego, iż jestem mamą. Bo nic nie wskazywało na to, że macierzyństwo wpisze się w moje życie podróżnika i „przygodowca”. Bardzo ważny jest też dla mnie projekt Korona Ziemi, ale nie dlatego, że to taka trudna rzecz, bo nie jest bardzo trudna - w końcu ileś osób już to zrobiło. Natomiast jest to dla mnie dowód na moją konsekwencję i upór. Kiedy w 2003 roku po raz pierwszy wdrapałam się na szczyt jakiejś większej górki i powiedziałam nieśmiało, że chciałabym zdobyć Koronę Ziemi, to nie sądziłam, że zajmie mi to siedem lat, że w tym czasie złamię kręgosłup, że stracę kilka osób, które kocham, że zostanę mamą, a mimo wszystko - jak powiedziałam, tak zrobiłam.
KOBIETA NA KRAŃCU ŚWIATA
Co jeszcze przed Tobą?
Wszystko, mam nadzieję (śmiech).
Masz jakieś kolejne duże plany, typu: Mount Everets, Korona Ziemi?
Już nie, odpuściłam sobie. Kiedyś rzeczywiście żyłam według pewnego planu, który sama sobie narzucałam. Oczywiście dalej uważam, że pomysł planowania nie jest głupi, jeśli się chce do czegoś dojść, ale też przestałam się tak kurczowo tego trzymać. Życie mnie wiele razy zaskoczyło i chyba najlepsze rzeczy, które mi się przydarzyły to takie, których bym się nigdy nie spodziewała. Naprawdę, w najśmielszych snach nie widziałam siebie na stanowisku redaktor naczelnej National Geographic.
Są jeszcze jakieś góry, na które chciałabyś wejść?
Wiele, ale marzę też o tym, żeby wspólnie z Maryśką zdobyć Elbrus. Wspinałam się na tę górę, kiedy byłam w trzecim miesiącu ciąży, mogę więc powiedzieć, że moje dziecko jest najmłodszym zdobywcą Elbrusa w historii - miała minus sześć miesięcy (śmiech). Myślę, że fantastycznie będzie pojechać kiedyś na Kaukaz i wejść tam razem z nią.
W którymś wywiadzie przywołałaś cytat z książki wybitnego alpinisty George’a Mallory’ego „Nie żyjemy po to, żeby jeść i zarabiać pieniądze. Jemy i zarabiamy pieniądze po to, by cieszyć się życiem”. Czy to jest twoje życiowe motto?
Bez wątpienia. Zawsze podkreślałam, że nie pracuję dla pieniędzy i może dlatego je mam. Tak jak Mallory sądzę, że są w życiu rzeczy naprawdę ważniejsze niż taka codzienna egzystencja. I to jest coś, co bardzo chciałabym przekazać mojej córce.
Rozmawiała Marta Fujak (ITVN)
NA PROGRAM „KOBIETA NA KRAŃCU ŚWIATA” ZAPRASZAMY W KAŻDĄ ŚRODĘ O GODZINIE 15.25 (CET – BERLIN, PARYŻ), 15.15 (CDT – CHICAGO) I 16.15 (EDT – NOWY JORK, TORONTO) DO ITVN!
Martyna Wojciechowska – dziennikarka, podróżniczka, autorka książek; zdobywczyni Mount Everest i całej Korony Ziemi; redaktor naczelna polskiej edycji „National Geographic”, „National Geographic Treveller” i „Kaleidoscope”; prywatnie - mama 4-letniej Marysi. W TVN zadebiutowała w 2000 roku (prowadziła m.in. programy „Automaniak”, „Big Brother”, „Misja Martyna”). Zrealizowała już siedem sezonów programu podróżniczego „Kobieta na krańcu świata”.