ŚWIAT WEDŁUG MELLERA
– Lubię gadać z każdym – przyznaje otwarcie i ta cecha bardzo się przydaje, kiedy wraz z Magdą Mołek przepytuje gości „Dzień Dobry TVN”. Jego życiowa energia nie pozwala mu popaść w rutynę i wymusza zmianę kierunku co kilka lat. Marcin Meller był już m.in. reporterem „Polityki”, naczelnym „Playboya” i prowadzącym program „Agent”, a to z pewnością jeszcze nie koniec. Uwielbia Gruzję, przygody i ruskie pierogi, a od półtora roku – bycie tatą.
Przeprowadziłeś w swoim życiu bardzo wiele wywiadów. Któryś zapamiętałeś szczególnie?
Pamiętam dwa rekordowo długie wywiady - jeden z Szymonem Majewskim, z którym robiłem wywiad do „Playboya”, razem z kolegami z redakcji. To było tak, że zadaliśmy tylko pierwsze pytanie i od tego momentu Szymon cały czas gadał. Po jakimś czasie sam zadawał sobie kolejne pytanie, odpowiadał na nie i tak dalej, i tak dalej. Tak gdzieś w czwartej godzinie zaczęliśmy osuwać się z krzeseł, a on dalej mówił. Po piątej godzinie zdziwił się: „I co, to już koniec?” (śmiech). Pamiętam też wywiad z Tomaszem Lisem, również do „Playboya”. Zaczęliśmy rozmawiać o szóstej po południu i rozmowę nagrywałem gdzieś do dziesiątej, jedenastej, a potem gadaliśmy chyba do siódmej rano.
W „Dzień Dobry TVN” nie masz tyle czasu…
No nie, w telewizji na rozmowę jest od trzech do dziesięciu minut. To jest raczej kwestia sprężenia się i wyciągnięcia jakiejś ciekawej informacji od gościa. Poza tym, w „Dzień Dobry TVN” pytania zadajemy we dwójkę, razem z Magdą, więc to jest zupełnie inna bajka.
Goście potrafią zaskoczyć?
Tak, zarówno na plus jak i na minus. Może być tak, że ktoś powie coś fajnego, czego się zupełnie nie spodziewamy. Ale gość może też zaskoczyć in minus, na przykład okazuje się, że ktoś nie chce być o coś pytany, a my o tym nie wiedzieliśmy, bo nas nie uprzedził. Pamiętam wywiad - kiedy jeszcze pracowałem z Kingą Rusin - z pewną panią, która w każdym kolorowym piśmie opowiadała o wszystkich aspektach swojego życia prywatnego. Tego dnia zadaliśmy jej jakieś niewinne pytanie o coś, co było w tych kolorowych pismach i nagle zrobiła się afera, że jej wchodzimy z butami w życie prywatne. Jest też grupa, na szczęście niewielka, tak zwanych trudnych rozmówców, którzy nie wiadomo, o co mogą się obrazić. To jest najgorsze.
Masz czas, by porozmawiać z gośćmi przed programem?
Zawsze, w miarę możliwości staram się przed wejściem na antenę albo podczas przerwy na reklamy, podejść do ludzi, obojętnie, czy to są gwiazdy, czy osoby kompletnie nieznane, żeby mniej więcej ustalić, o czym będziemy rozmawiać. Robię to, by uniknąć sytuacji, że ktoś sobie nie życzy rozmowy na dany temat, a w przypadku ludzi, którzy nie są obeznani z telewizją, żeby ich trochę otworzyć i rozluźnić atmosferę. Bo zdarza się, że osoby, które nie występują na co dzień w telewizji przychodzą do nas do studia niemalże w stanie przedzawałowym. Ostatnio mieliśmy na przykład w programie niewidomego nauczyciela, który przez kilka lat ukrywał to, że jest niewidzący. Przyjechał do programu z dwiema uczennicami, które - jak powiedziała dokumentalistka – są tak przerażone, że pewnie niczego nie powiedzą na antenie. Ale podszedłem do dziewczyn, trochę sobie z nimi pożartowałem i poszło cudnie.
W ogóle lubisz rozmawiać, prawda?
Po prostu ciekawią mnie ludzie i ich historie. Lubię gadać z każdym, chociaż daleko mi w tym względzie do mojego przyjaciela Grzesia, z którym co roku w styczniu jedziemy z plecakami w góry. No i Grześ, gdziekolwiek jesteśmy, zawsze znajdzie kogoś do pogadania. Nawet jeśli to jest jakiś wygwizdów i on zobaczy stolarza, który piłuje deskę, to podchodzi i mówi: „No dzień dobry, jak tam się piłuje deski?” I zaczyna się rozmowa (śmiech). No więc ja może nie mam tego gadulstwa rozwiniętego w takim stopniu jak Grześ, ale lubię sobie pogadać. Zawsze mnie wszystko ciekawiło. W takiej sytuacji praca dziennikarza to wymarzony zawód.
Jak trafiłeś do mediów?
Po studiach poszedłem na wakacyjny staż do „Polityki” i tak się zaczęło. To było dwadzieścia trzy lata temu, super czas dla dziennikarzy. Już była wolność słowa, można było robić, co się chce, a jednocześnie media były jeszcze silne. Jako reporter zwiedziłem kawał świata, spędziłem w sumie ze dwa lata w Afryce, byłem na Kaukazie, w Jugosławii, Iranie, Turcji.
Często wybierałeś się w rejony, gdzie trwały walki. Co Cię tam ciągnęło?
Ciekawość - pierwszy stopień do piekła. Pierwszy raz był trochę przypadkowy, po prostu spotkałem na imprezie mojego kumpla z NZS-u, Krzyśka Millera, wówczas już znanego fotografa wojennego „Gazety Wyborczej”, który namówił mnie do wyjazdu na Kaukaz. Wtedy okazało się, że po pierwsze: nie pękam, to znaczy, jestem w stanie w ogóle pojechać w takie miejsca, po drugie: potrafię to dosyć dobrze opisać i po trzecie: kręci mnie to. To była adrenalina, taka intensywność zdarzeń, że wydawało mi się, jakby w dwa dni minął rok. Miałem dwadzieścia parę lat i to mi po prostu dawało niesamowitego życiowego kopa.
Były momenty bezpośredniego zagrożenia życia?
Tak, dobrych kilka razy. Na przykład w Gruzji, w szpitalu, który został ostrzelany z pocisków moździerzowych – ja byłem na parterze, a ostrzelali piętro. W Karabachu uciekałem przez pole minowe, w południowym Sudanie przeżyłem bombardowanie. Ale najgorzej było w Ugandzie. Niby nic się nie działo, jeździliśmy po dżungli ciężarówką z wojskami rządowymi, tyle, że gdzieś w tej dżungli byli rebelianci. Cały czas byłem śmiertelnie przerażony, że oni w którymś momencie wyskoczą. I to tak trwało długie dni.
Wspomniałeś o Gruzji, która z czasem stała się twoją wielką miłością. Jak to się zaczęło?
Zaczęło się w dziewięćdziesiątym drugim roku, od wyjazdu dziennikarskiego. To był dosyć paskudny okres, wojny domowe, bojówki na ulicach, ale wtedy poznałem Gruzinów i okazało się, że to są świetni ludzie. Pamiętam, że wtedy, podczas jakiejś biesiady, zostałem poproszony o wzniesienie toastu. Wzniosłem toast za powrót w czasie pokoju. No i minęły lata, a ja wróciłem. Trochę się bałem, jak to będzie po latach, ale okazało się, że super. Tak się jeszcze złożyło, że w 2006 roku, kiedy zacząłem tam ponownie jeździć, poznawaliśmy się bliżej z moją żoną. Ona też chciała pojechać do Gruzji, więc pojechaliśmy razem. A po kilku latach pojawił się pomysł, żeby tam wziąć ślub, najpierw w charakterze żartu, który w końcu zmienił się w dosyć odjazdową rzeczywistość (śmiech). Było tygodniowe wesele, siedemdziesiąt pięć znajomych osób z Polski i z paru innych krajów, plus drugie tyle Gruzinów.
Potem napisaliście wspólnie książkę „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” i wywołaliście modę na ten kraj.
Wzrost liczby wyjeżdżających tam Polaków zaczął się wcześniej, ale faktem jest, że po ukazaniu się „Gaumardżos” do Gruzji ruszyły tłumy. Nawet w zeszłym tygodniu, kiedy byłem w Tbilisi i chodziłem po Starym Mieście, co chwilę ktoś mnie witał po polsku i dziękował za książkę albo prosił o dedykację w niej, bo ludzie sobie podróżowali naszymi śladami.
Co jest takiego niezwykłego w Gruzji?
Pojedź, to zobaczysz. To jest piękny, bardzo górzysty kraj z niesamowitą przyrodą i architekturą: mnóstwo wspaniałych świątyń i twierdz. Uwielbiam też gruzińskie jedzenie, wino, ale najważniejsi są ludzie, bardzo emocjonalni. Jak się pozna jednego Gruzina, takiego „swojego”, to się zna całą Gruzję, potem wędruje się z rączki do rączki. Tam jest takie podejście, jakie lubię: „jakoś to będzie”, „hej przygodo”, „zastaw się, a postaw się”, „gość w dom, Bóg w dom” i jest zabawa (śmiech). W Gruzji nigdy nie wiem, co się stanie. Polska się zmienia, jesteśmy coraz bardziej zachodnioeuropejskim krajem, wszystko musi być w kancik, a tam jest stan wiecznego chaosu, który uwielbiam. Syn znajomych, Gruzin, przyjechał tu na studia. Któregoś dnia obwiozłem go po Warszawie, no i potem pytam: „Lewaniko, jak ci się podoba Warszawa?” A on na to, że super, fantastyczne kluby, piękne dziewczyny, ale mówi: „Wiesz Marcin, najbardziej niesamowite jest to, że jak u was jest czerwone światło, to wszyscy stoją” (śmiech). W Gruzji czerwone światło to jest takie zaproszenie do dyskusji: „Co państwo sądzą na ten temat, przy czym nie przesądzajmy z góry odpowiedzi”. To jest anegdota, w której streszcza się wiele rzeczy - generalnie przepisy są tam kwestią umowną. Niesamowita jest intensywność relacji międzyludzkich, taka, jaką ja pamiętam z dzieciństwa. Kiedy w Polsce był stan wojenny i nie działały telefony, to non stop albo znajomi byli u rodziców, albo rodzice u znajomych. W Gruzji jest tak cały czas.
Powiedziałeś, że w Gruzji podoba ci się nieprzewidywalność. Mam wrażenie, że w swoim życiu też uciekasz od rutyny. Jak już się trochę za bardzo ustabilizujesz w jednym miejscu, to następuje niespodziewana wolta. Ile lat byłeś w „Polityce”?
Dwanaście.
Potem „Playboy”.
Dziewięć lat.
A w międzyczasie „Agent” w TVN.
„Agent”, a potem „Dzień Dobry TVN”, z którego na kilka lat odszedłem. Później zacząłem prowadzić „Drugie Śniadanie Mistrzów” w TVN24, co robię do dzisiaj, a od lutego wróciłem do „Dzień Dobry TVN”. Gdzieś tam pomiędzy był „Wprost”, a teraz „Newsweek”.
Można się pogubić. Ale dlaczego odszedłeś z „Polityki”? Przecież praca reportera daje dużą różnorodność.
Praca w „Polityce” była genialna, więc ją bardzo dobrze wspominam, natomiast w pewnym momencie okazało się, że kończą się czasy, w których mogłem jako reporter jeździć na długie zagraniczne wyjazdy. Miałem też wrażenie, że zaczynam robić rzeczy, które mnie średnio interesują. Wtedy pojawił się pomysł, bym poprowadził „Agenta” w TVN – to była dla mnie szansa na coś innego. Chociaż wielu znajomych się dziwiło, że reporter poważnej „Polityki” wygłupia się w jakimś programie rozrywkowym.
A potem poważny reporter został naczelnym „Playboya”.
Ja naprawdę miałem wtedy serdecznie dosyć samej czynności pisania i w ogóle tego etapu swojego życia. Więc jak się pojawiła propozycja z „Playboya”, jednym z głównych argumentów dla mnie było to, że mogę nie pisać. I zresztą przez wiele lat, poza wstępniakami, nie napisałem nic.
Jesteś postrzegany jako osoba o poglądach dosyć konserwatywnych. Zawsze mnie to zastanawiało, jak ci się to udało godzić z szefowaniem magazynowi z rozbieranymi paniami?
To jest dobre pytanie. Ale po pierwsze: jak wielu ludzi, trochę konserwatywnieję wraz z wiekiem. Po drugie: lubię sobie oglądać zdjęcia pięknych, nagich kobiet. Jedno z drugim wcale się nie wyklucza. A w dodatku, jeśli chodzi o takie sprawy, jak in vitro czy związki partnerskie, to jestem bardzo na lewo. Ale uważam, że można godzić liberalną wrażliwość na sprawy społeczne z szacunkiem dla tradycji. To, że Andrzej Mleczko i parę innych osób nazywa mnie kryptopisowcem wynika z mojego wkurzenia na niektóre rzeczy, które się dzieją w naszym kraju.
Co cię tak denerwuje?
Na przykład sprawa pomnika Lecha Kaczyńskiego. Nie głosowałem na niego, ale nie zmienia to faktu, że kochał Polskę, był prezydentem mojego kraju, moim prezydentem, państwowcem, czyli polskie państwo było na szczycie jego listy priorytetów, a to wcale nie jest takie częste wśród dzisiejszych polityków i zginął jako prezydent. Dlatego uważam, że psim obowiązkiem tego miasta jest postawienie mu pomnika, ale pani rządząca Warszawą znajduje jakieś małostkowe preteksty, żeby tego nie robić. Jest jeszcze sprawa Nergala. Darcie Biblii to nie jest żadna wolność słowa, to jest niepotrzebne obrażanie milionów ludzi. Po co to robić? Ja mogę sobie opowiadać dowcipy o księżach, kiedy siedzę w kuchni z moimi kumplami. Natomiast do szału mnie doprowadza hipokryzja „Gazety Wyborczej”. Kiedy zauważą gdzieś jakiś lekki antysemicki przytyk, a mówię to jako pół-Żyd, to jest histeria na pół kraju, a w momencie, kiedy ktoś w rodzaju Nergala drze Biblię, to jest super. Być może problem z moim konserwatyzmem polega na tym, że u nas jak masz poglądy liberalne na in vitro i aborcję, to od razu musisz się wyśmiewać, z ludzi, którzy śpiewają „Boże, coś Polskę”. Takie myślenie: „Albo jesteś z nami albo przeciw nam.”
To jest nasza narodowa specyfika?
Mam wrażenie, że w Polsce zbliżamy się do domu wariatów. Chociażby to, co się dzieje w internecie. Czytam sobie zagraniczne fora i widzę, że tam ludzie są w stanie rozmawiać normalnie na różne tematy, u nas poziom zajadłości jest obłędny.
Jako naczelny „Playboya” też pewnie wielu osobom się naraziłeś.
Starałem się nie obrażać nikogo bez zbędnego powodu. Nie mówię, że jestem święty, wiele razy napisałem jakieś rzeczy, które na pewno kogoś obraziły, ale chodzi mi o to, że kiedy ktoś miał pomysł, by zrobić sesję zdjęciową w stylu goła pani stylizowana na Matkę Boską, mówiłem: „Nie, dziękuję, nie ze mną”.
Nie jesteś już szefem „Playboya”, więc możesz powiedzieć szczerze: czy mądrej kobiecie, działającej w show- biznesie pokazanie się nago jest do czegokolwiek potrzebne?
Zależy komu. W przypadku początkującej aktorki, czy piosenkarki, która chce wywołać szum i zamieszanie, to może mieć sens. Albo jeśli ktoś świadomie wybiera skandal jako narzędzie działania tak jak Anna Mucha. Numer z nią, a w zasadzie dwa numery, bo to były dwie różne sesje, narobiły tyle zamieszania, że ona praktycznie przez dłuższy czas nie wychodziła z telewizji. Ale znam też wiele kobiet, które mówią, że im to do niczego nie jest potrzebne. Nie ma więc jednoznacznej odpowiedzi. Jednym to pasuje, drugim - nie.
A jakby twoja żona chciała się pojawić w takiej sesji?
(śmiech) Nie wypowiadam się za żonę. To jest pytanie do niej. Ale nie sądzę. Ma swoje zdecydowane poglądy.
Zdecydowane poglądy ma też Magda Mołek. Ile lat namawiałeś ją na rozbieraną sesję?
Dziewięć. Zaproponowałem jej sesję już w drugim tygodniu mojej pracy w „Playboyu”, a potem wiele razy ponawiałem propozycję. Teraz się śmieję, że to jest nie fair - ja ją tyle lat przekonywałem i nic, a kiedy ona do mnie zadzwoniła i zapytała, czy poprowadzę z nią „Dzień Dobry TVN”, od razu się zgodziłem.
Czym Cię przekonała? Czy nie musiała specjalnie przekonywać?
Nie musiała. To był akurat ten moment w moim życiu, w moim życiu, że powrót do „Dzień Dobry” brzmiał bardzo ciekawie. A przede wszystkim było istotne, że to z Magdą miałem prowadzić program.
Długo się znacie?
Poznaliśmy na samym początku mojej pracy w „Playboyu”. Przyszła w jakiejś sprawie do redakcji. Pracował u nas taki szalony fotoredytor Darek – mistrz niewyparzonej gęby. I kiedy Magda weszła do redakcji, on krzyknął na cały newsroom: „Boże, wiedziałem, że kiedyś zobaczę te piersi na własne oczy!”. Ja się zawstydziłem, a Magda odpowiedziała spokojnie: „Proszę pana, na pewno widział pan lepsze” (śmiech). Wtedy nie byliśmy przyjaciółmi ani bliskimi znajomymi. Dopiero teraz, kiedy zaczęliśmy pracować razem, to w związku z tym, że mamy dzieci w podobnym wieku, robimy sobie rodzinne wizyty z małżonkami i dziećmi.
Skoro już wspomniałeś o dzieciach: czy pojawienie się Gustawa, trochę cię powstrzymało w Twoim pędzie przez życie?
Przede wszystkim wziąłem się za siebie.
W jakim sensie?
Schudłem dwanaście kilo.
Z okazji narodzin syna?
Tak jakoś wyszło, rzuciłem też fajki…
Niemożliwe! Przecież paliłeś od zawsze.
Dwadzieścia siedem lat. Więc tak: odstawiłem fajeczki, zacząłem biegać, prawie nie piję, no w ogóle straszne życie (śmiech).
Przestałeś jeździć po świecie?
Nie, Anka uważa, że jak się chce, to wszystko można zrobić, więc Gutek był już z nami w Gruzji, w Turcji, w Chorwacji, we Włoszech. Jeździ z nami, chodzimy z nim do knajp, po prostu nie dajemy się zwariować - dziecko to nie choroba, ani żadna wstydliwa przypadłość.
Jesteś zaangażowanym tatą?
Ależ oczywiście. W ogóle bycie ojcem jest jak rock and roll, to jest jedna z fajniejszych przygód życia. Po prostu coś cudownego i na tym skończmy, bo nie chcę się wdawać w opowieści na ten temat.
Twój ojciec też był zaangażowanym tatą, prawda? Stracił pracę, kiedy ty się urodziłeś, więc to chyba on głównie zmieniał ci pieluchy?
Przez pierwsze osiem lat, w zasadzie spędzał ze mną więcej czasu niż mama. Mama była w pracy, a tata w domu.
Łapiesz się na tym, że teraz, kiedy sam zostałeś ojcem, zachowujesz się tak samo jako on?
Nie pamiętam, co robił, kiedy byłem w wieku Gucia. Natomiast na pewno dobre rzeczy chcę powtórzyć, a złych uniknąć. Tato wychowywał mnie po kumpelsku, spędzałem z nim mnóstwo czasu, były opowieści, wspólne wyjazdy. Koledzy w podstawówce mi zazdrościli, bo większość z nich miała takich PRL-owskich ojców, z którymi niespecjalnie mieli kontakt emocjonalny. Ja już nie mogę się doczekać, jak Gucio trochę podrośnie. Wybierzemy się w góry, albo na Legię.
Nazwisko taty, który w pewnym momencie był ministrem spraw zagranicznych pomagało ci w karierze, czy wręcz przeciwnie?
W 1992 roku, kiedy zacząłem pracować jako dziennikarz, ojciec był wykładowcą w szkole teatralnej. Zaistniał publicznie dopiero w 1996 roku, kiedy pojechał do Paryża jako ambasador. No, ale wtedy ja już od kilku lat pracowałem. Pamiętam, że było kilka takich sytuacji, kiedy ojca szlag trafiał, bo gdy się komuś przedstawiał, to go pytano, czy jest ojcem Marcina (śmiech). Później się oczywiście sytuacja odwróciła, ojciec był ambasadorem w Paryżu, ambasadorem w Moskwie, a potem ministrem i to ja znów byłem jego synem.
Był z Ciebie dumny?
Tak, na pewno. Czasami doprowadzałem go do furii, czasami do rozpaczy, ale na pewno był dumny. I co najważniejsze mi to mówił. Po wielokroć.
Mieliście podobne temperamenty?
Niestety, tak. Dwóch choleryków. Bardzo łatwo dochodziło między nami do spięć, bo jesteśmy bardzo podobni.
O jeszcze jedną rzecz muszę cię zapytać, bo mnie to po prostu uderzyło. Jesteś człowiekiem z dużym dorobkiem, wiele lat pracowałeś jako reporter, byłeś naczelnym „Playboya”, napisałeś książkę, natomiast w Wikipedii pierwsze zdanie na twój temat brzmi: „pochodzi ze zasymilowanej rodziny żydowskiej”.
To jest Polska, no co ja mam powiedzieć? Już się z tym pogodziłem.
Pewnie gdybyś był pół-Chińczykiem, to by się to nie znalazło w pierwszym zdaniu.
Oczywiście teoretycznie mógłbym to poprawić, ale olewam to. To mój ojciec pochodził ze zasymilowanej rodziny żydowskiej, ale moja matka była Polką, katoliczką ze szlachty zaściankowej, spod Lwowa. W związku z czym, jeżeli już, to pochodzę z rodziny polsko-żydowskiej. Ale nie ma co walczyć z wiatrakami - jest jak jest. Mnie to czasem wkurza, czasem bawi. Bardziej denerwuje moją żonę. Zawsze kiedy napiszę coś kontrowersyjnego, jedna trzecia komentarzy to jest antysemicki hardcore, coś obłędnego. Ostatnio napisałem felieton „Kiedy chciałbym wystrzelić w kosmos”. Pośród piętnastu punktów był jeden, w którym napisałem, że chciałbym wystrzelić w kosmos, kiedy jadę metrem i czuję, jak facetom wali spod pach. Co to była za jatka! Że to „od ciebie wali czosnkiem, Żydzie” i tak dalej. Słuchaj, ja się z tym pogodziłem i nie będę poprawiał opisów w Wikipedii. Jeżeli komuś jest lepiej z tym, że pochodzę ze zasymilowanej rodziny żydowskiej, to niech tak będzie.
A gdybyś sam miał zredagować taką notatkę, to co byś tam umieścił?
Marcin Meller, dziennikarz, urodzony w 1968 roku, były reporter „Polityki”, prowadzący „Agenta”, „Dzień Dobry TVN”, „Drugie Śniadanie Mistrzów”, felietonista „Newsweeka”, współautor wraz z żoną książki „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji”, kibic Legii Warszawa, fan ruskich pierogów, Milana Kundery, Mario Vargasa Llosy, Kultu, T. Love, Mano Negry i Muse.
No i piękna puenta nam wyszła. Dziękuję bardzo.
Rozmawiała Marta Fujak (TVN)
NA PROGRAM „DZIEŃ DOBRY WAKACJE” ZAPRASZAMY W KAŻDĄ NIEDZIELĘ O GODZINIE 8.30 (CET – BERLIN, PARYŻ), 8.00 (CDT – CHICAGO) I 9.00 (EDT – NOWY JORK, TORONTO) NA ANTENĘ ITVN.
Źródło zdjęcia głównego: Dzien Dobry TVN