Katarzyna Bosacka: Ambasador polskiej kuchni
Katarzyna Bosacka mimo wyjazdu za granicę i dodatkowych obowiązków związanych z objęciem przez jej męża stanowiska Ambasadora Polski w Kanadzie, nie zrezygnowała z dalszej pracy nad programem „Wiem, co jem”. Przy okazji trzytygodniowego pobytu w Polsce, między nagraniami do nowej serii, prowadząca specjalnie dla ITVN opowiedziała o pierwszych miesiącach spędzonych na emigracji, ambicjach i nawykach żywieniowych ambasadorowej oraz nowych odcinkach kultowego już programu.
W październiku 2013 roku wyjechałaś do Kanady, nie przerywając pracy nad nowym sezonem „Wiem, co jem”, a potem pracując również nad kolejną serią "Wiem, co jem i wiem, co kupuję", która od czerwca emitowana jest również na antenie ITVN. Jak wyglądały przygotowania do programu w tym czasie?
Prace nad nowym sezonem programu trwają w zasadzie od początku lata. Wstępnym przygotowywaniem scenariuszy zajmuje się redakcja w Polsce. Odkąd mieszkam w Kanadzie ich konsultacja obywa się drogą mailową. Od dziennikarzy dostaję już gotową bazę scenariuszy, którą analizuję i zmieniam, dopisując uwagi i komentarze, zadając pytania, męcząc, dręcząc, a następnie odsyłam. Do scenariuszy najczęściej siadam wieczorami, kiedy dzieci są już w łóżkach. Czasami udaje mi się też znaleźć na to chwilę w ciągu dnia. Taka wymiana mailowa trwa do momentu, aż finalna wersja nie zostanie zaakceptowana przeze mnie, redakcję i producenta. Jeżeli temat jest mi dobrze znany to scenariusz powstaje szybciej, mniej więcej w ciągu tygodnia. Natomiast przy trudniejszych zagadnieniach potrzebujemy więcej czasu na ich opracowanie. Pracownicy redakcji wyszukują specjalistów z danej dziedziny np. profesorów zajmujących się tłuszczami, hodowlą bydła czy uprawami ekologicznymi i konsultują informacje, które potem prezentowane są w programie. Kiedy wszystkie scenariusze są już gotowe, ustalany jest kalendarz zdjęć, co nie jest prostym zabiegiem, bo przy realizacji programu zaangażowanych jest ok. 30 osób. Na planie zdjęciowym - w domu pracuje kilkanaście osób, do tego jest jeszcze cała post-produkcja, montaż, osoby odpowiedzialne za zdjęcia jedzenia i oczywiście serce programu, czyli producent, który to wszystko spina. W ciągu trzech tygodni mojego pobytu w Polsce nagramy osiem odcinków nowej serii programu, kolejne nagrania będą realizowane w marcu. Praca trwa przez sześć dni w tygodniu od rana do wieczora.
Jesteś matką, żoną i aktywną zawodowo kobietą, a po wyjeździe do Kanady zostałaś również ambasadorową. Kiedy znajdujesz na to wszystko czas?
Jestem przyzwyczajona do tego, że większość życia spędzam w pracy – w zależności, czy polega ona na opracowywaniu scenariuszy, zajmowaniu się dziećmi, czy przygotowywaniu posiłków i dbaniu o dom, bo ja nie mam kucharza, pokojówki, ani własnego kierowcy.
Nawet jako ambasadorowa?
Wszyscy mnie pytają, czy jako ambasadorowa jestem noszona w lektyce. Otóż nie – jeżdżę własnym samochodem i sama załatwiam swoje sprawy prywatne i służbowe. Wyjątek stanowią spotkania protokolarne, kiedy etykieta wymaga obecności zarówno ambasadora jak i jego żony, a także oficjalne spotkania żon ambasadorów. Wtedy musi zawieźć mnie kierowca, ponieważ inne ambasadorowe są zawożone i głupio by było gdyby Polka była gorsza. Również szef kuchni, Pani Grażyna Łebkowska, gotuje dla nas tylko na oficjalne przyjęcia, które odbywają się w ambasadzie lub rezydencji. Są to zarówno bankiety dla kilkuset osób, jak i kolacje oficjalne, kiedy to według zasad protokołu dyplomatycznego, gospodarzem jest mój mąż, ale ja jako gospodyni również muszę być stale obecna przy stole. Szczegółów związanych z protokołem – od kwiatów, przez ułożenie sztućców, po menu - których muszę dopilnować jako ambasadorowa jest całe mnóstwo.
Czy wyjazd do Kanady traktujesz jako obowiązek, czy nowe wyzwanie?
I jedno, i drugie. Jak się już coś robi, to trzeba starać się robić to jak najlepiej. W tym roku przypada wiele ważnych rocznic, więc też zależy nam, żeby świętować je w wyjątkowy sposób, pokazując Polskę jako kraj nowoczesny, dynamiczny, a nie przaśny. Oczywiście pierwsze skrzypce gra mój mąż, ja jako żona ambasadora pełnię funkcję pomocniczą.
Czy do promocji naszego kraju wykorzystujesz też swoje umiejętności kulinarne i wiedzę o polskiej kuchni?
Od przyjazdu do Kanady organizowaliśmy już kilka oficjalnych przyjęć, za nami też pierwsza bardzo ważna kolacja dla ambasadorów innych państw. Ponieważ jestem już w środowisku dyplomatycznym znana z racji mojej pracy w telewizji, starałam się zaserwować dania kuchni polskiej w najlepszym wydaniu. Jedzenie nie tylko poprawia nastrój, ale sprawia również, że zapamiętujemy więcej szczegółów. Wielokrotnie słyszałam, że kuchnia polska nie nadaje się do promowania na świecie, ponieważ nie wszyscy są w stanie znieść smaku śledzia, czy bigosu. Kompletnie się z tym nie zgadzam, bo bigos można podać np. w formie zapiekanych tarteletek do barszczu czerwonego a śledzia w śmietanie na konfiturze z czerwonej cebuli. Wystarczy pomyśleć i ciekawie zaserwować danie.
Podczas naszej pierwszej oficjalnej kolacji na przystawkę był łosoś wędzony podany na lodzie w zamrożonej łódce z cytryny udekorowany czarnym kawiorem. Następnie na stołach pojawił się krem z buraków z dodatkiem sherry i soku z pomarańczy. Głównym daniem była gęś w miodzie pitnym podawana z zielonymi kopytkami i modrą kapustą, a na deser serniko-makowiec udekorowany faworkiem, bo kolacja odbyła się w Tłusty Czwartek. Na odchodne każdy z gości dostał pączka w maleńkiej torebce, do której załączona była karteczka z informacją dlaczego jemy pączki w ten dzień, w jakich regionach, z jakim nadzieniem i jak długa jest to tradycja (mało kto wie, że pisał o nich już Mikołaj Rej w „Żywocie człowieka poczciwego”).
Twoje życie nawet na emigracji toczy się wokół jedzenia, a jakim produktom spożywczym poświęcony będzie najbliższy sezon „Wiem, co jem i wiem, co kupuję”?
Sporo się zmienia na rynku spożywczym. Wielu Polaków mieszkających w Kanadzie mówi, że teraz to w Polsce jest Kanada, bo polskie sklepy zarówno w Warszawie, Krakowie, Łodzi, czy mniejszych miasteczkach oferują tak szeroki wybór produktów. Nie było mnie w kraju zaledwie kilka miesięcy, a kiedy weszłam do jednego z supermarketów, uświadomiłam sobie, jak szybko zmieniają się oferty producentów. Sklepowe półki zapełniają się nowymi produktami, a klienci coraz częściej gubią się w tym dobrobycie. Dlatego w kolejnym sezonie programu „Wiem, co jem i wiem, co kupuję” wracamy do źródeł. Odświeżymy wiedzę na temat sprzedawanych jajek, czy sera białego, ale pojawią się też zupełnie nowe tematy, jak na przykład śmietana. Irytuję się kiedy w większości sklepów nie mogę znaleźć śmietany bez zagęstników typu mączka z chleba świętojańskiego, pektyny, czy guma guar. Tak samo, jak nie spodziewam się, kupując czerwone wino, że w składzie znajdę sok z kartofla. I to jest właśnie misja programu – zależy nam, żeby klienci byli świadomi swojego wyboru. Słyszę czasami pytania typu „Bosacka, ale co ty w ogóle wygadujesz w tym programie?! Przecież przetworzona żywność jest pyszna”. Moim zadaniem nie jest przekonywanie, co powinno widzom bardziej smakować, tylko przekazanie wiedzy, dzięki której sami dokonają wyboru pomiędzy produktem mocno przetworzonym i takim, który nie zawiera dziwnych składników. „Wiem, co jem i wiem, co kupuję” skierowany jest przecież do przeciętnego widza, niezależnie, czy jest mały, czy dorosły, gruby, albo chudy, bardziej czy mniej zdrowy. Z pewnością jest to mądry widz, który ma swój rozum i szanuję go za to, że zauważył i ogląda program, który nasączony jest tak dużą ilością informacji.
Program od lat edukuje i zachęca Polaków do czytania etykiet na produktach spożywczych. Czy w nowym sezonie planujesz jakieś zmiany?
Staramy się trzymać wypracowanego formatu. Cały czas trwają dyskusje na temat moich przebieranek, które są elementem zapalnym, ponieważ jestem teraz również ambasadorową, ale nie biorę pod uwagę rezygnacji z tej części. Po pierwsze, robię program edukacyjny, czyli nie przebieram się po to, żeby wygłupiać się dla rozrywki. Przebieranki sprawiają, że program jest lżejszy, bo jednak sporo w nim naukowych faktów i informacji, które prezentowane ciągiem zmieniłyby się w nudny wykład uniwersytecki. Robię to również ze względu na dzieci, które oglądają program, a następnie edukują rodziców i dziadków. Wielokrotnie słyszałam, jak dzieci w sklepie tłumaczyły „O, babciu, patrz to doktor Zdrówko, która mówi, żebyś nie kupowała mi tych czekoladowych płatków, tylko te zwykłe kukurydziane”. Jesteśmy dumni z tej wyjątkowej grupy odbiorców, bo to dowód na to, że program spełnia społeczną funkcję dziennikarstwa specjalistycznego.
Zajmujesz się dziennikarstwem specjalistycznym już od wielu lat i to ze znaczącymi sukcesami.
Tak, za program dostaliśmy Kryształowe Pióro – najwyższą nagrodę przyznawaną dziennikarzom zajmującym się zdrowiem, główną nagrodę Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, a w tym roku również TeleKamerę. Właściwie dostałam ją ja, ale nie lubię tak mówić, bo program, to przecież praca zespołowa.
A skąd u Ciebie zainteresowanie zdrowym jedzeniem?
Inspirację czerpię z własnej kuchni. Moim zdaniem najfajniejsze rzeczy biorą się z pasji. Wychowywałam się w domu, gdzie kuchnia była bardzo ważna. Mimo, że dorastałam w czasach PRL-u, w naszym domu niczego nie brakowało - głównie za sprawą mamy, która świetnie gotowała i taty, który również był zaradny kulinarnie. W najgorszych czasach stanu wojennego ojciec peklował szynki i sam robił kiełbasy, wędliny i salcesony.
Kiedy po raz pierwszy sama spróbowałaś swoich sił w kuchni?
Nauczyłam się gotować w wieku 14 lat, ale od zawsze lubiłam kręcić się wokół kuchni. Uważam, że to miejsce twórcze i nie zgodzę się z tymi, którzy twierdzą, że gotowanie jest nudne. Przygotowywanie potraw to przecież łączenie smaków, czytanie o jedzeniu, szukanie inspiracji. Kiedy przygotujesz posiłek to nie dość, że nawiązuje się dyskusja przy stole, wszyscy są zadowoleni, wspominają wspólnie spędzony czas, ale też pamiętają i wracają do tych smaków. Czasami słyszę od swoich gości „Kasiu, jadłam u Ciebie najlepszy makowiec w swoim życiu - nigdy go nie zapomnę”, co jest bardzo miłe i świadczy, o tym, jak wiele znaczy dla nas jedzenie.
Czy masz swój przepis na idealne danie?
Mam w domu kilkaset książek kulinarnych, ale nigdy nie korzystam z przepisów słowo w słowo, tylko kieruję się intuicją i dodaje składniki z pamięci. Wymyślam różne potrawy, jednocześnie dając dużo od siebie. W jedzeniu jest przecież miłość, którą mogę okazać rodzinie, troska i szacunek wobec przyjaciół, są rozmowy i seks (wystarczy wspomnieć film „9 i pół tygodnia”). O potrawach można też rozmawiać w kontekście politycznym. W jedzeniu jest po prostu wszystko!
A co najczęściej jada twoja rodzina?
Rodzina Bosackich najbardziej lubi potrawy, które sama przygotowuję, a robię to bardzo często. Oprócz dań z kuchni polskiej, dzieci uwielbiają jedzenie meksykańskie, bo jest bardzo proste, różnorodne, można je skomponować samemu i jeść rękoma, a do tego nadaje się do odgrzania na kolejne dni. Zwykle przygotowuję wołowinę mieloną z fasolą i kuminem, albo kurczaka z czosnkiem, kolendrą i kolorowymi paprykami plus całe mnóstwo dodatków: salsa domowa, guacamole, cebule, sałata, ser. Ostatnio usłyszałam od moich dzieci, że na lunch w szkole najbardziej lubią zabierać domową zupę. W Kanadzie jest też świetna polska firma, której rewelacyjne wędliny kupujemy w jednej z największych sieci supermarketów. Oprócz polskich i kanadyjskich sklepów odwiedzam często miejsca, gdzie mogę kupić produkty z Dalekiego Wschodu - cały czas poszukuję nowych smaków.
Znalazłaś już kanadyjskie smaki, które cię zachwyciły?
Dwie rzeczy: stary wynalazek Indian – cudowny syrop klonowy, który ma o jedną trzecią kalorii mniej niż cukier i mnóstwo składników mineralnych, dzięki czemu nie podnosi poziomu cukru we krwi i jest zupełnie naturalny. A do tego ma aromat i wspaniały posmak. I ice wine, czyli wino ze zmrożonych częściowo winogron, które jest bardzo słodkie, intensywne w smaku i dzięki temu przepyszne.
To nie pierwszy Twój pobyt za granicą. Podczas wyjazdu do USA bardzo tęskniłaś za Polską. Jak sobie radzisz, mieszkając w Kanadzie?
Ta druga emigracja z pewnością jest łatwiejsza, bo wiem już, że mój dom jest tam, gdzie moja rodzina i mam świadomość, że wyjechaliśmy z Polski jedynie na chwilę. Ważnym członkiem scalającym naszą rodzinę jest nasz pies. Początkowo obawialiśmy się, że nie poradzimy sobie z przeprowadzką czwórki dzieci i psa, dlatego nasz pupil miał zostać w Polsce, ale teraz cieszymy się, że jest z nami w Kanadzie i przypomina nam dom. Jednak podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych kilka lat temu wielokrotnie zdarzyło mi się obudzić w środku nocy, zastanawiając się, gdzie jest moje miejsce. To jest przerażające uczucie, bo nie wiesz, czy twój dom jest w Polsce, czy domem jest to mieszkanie, które wynajmujesz tylko na chwilę za granicą. Taki brak poczucia korzeni, swojego miejsca, rozłąka z rodziną i przyjaciółmi sprawia, że emigracja jest zawsze bardzo trudna. Z drugiej strony dzisiaj jest nam łatwiej, bo dzięki technologii świat się zmniejszył. I choćby dlatego, że mój syn przychodzi ze szkoły i jest w stanie jeszcze przez dwie godziny porozmawiać ze swoimi kolegami i koleżankami na portalach społecznościowych, jest dowodem na to, że możemy być w stałym kontakcie z Polską. Tak naprawdę największy problem stanowi sześciogodzinna różnica czasu. Ok. 10.00 rano, kiedy łapię chwilę oddechu po śniadaniu i odwiezieniu dzieci do szkoły, uświadamiam sobie, że w Polsce jest już 16.00 i nie mogę zadzwonić do żadnego urzędu, żeby załatwić swoje służbowe i urzędowe sprawy.
Czy jest coś, co rekompensuje ci rozłąkę z krajem?
Pokochaliśmy Kanadę przede wszystkim za zimę, która w tym kraju jest długa, śnieżna, ale też słoneczna i sucha, więc zapomnieliśmy już, co to szczypiące policzki od mrozu i marznące stopy. Uwielbiamy kanadyjską faunę, bo nawet po wyjściu na naszą ulicę spotykamy mnóstwo wiewiórek, a pod szkołą moich córek byłam świadkiem, jak dwóch panów powoli i spokojnie wyprowadzało z boiska pięknego wielkiego skunksa. Uwielbiamy ten kraj także za hokej i sporty zimowe, które wszyscy uprawiamy. Jeździmy też na łyżwach, a jedynej rzeczy, jakiej nie próbowaliśmy to narty biegówki, ale wszystko przed nami.
I pytanie na koniec - Jak wyglądała przeprowadzka sześcioosobowej rodziny z psem na drugi kontynent?
Proszę sobie wyobrazić dwie osoby dorosłe, trójkę dzieci, psa w klatce, małe, czteromiesięczne dziecko wraz z wózkiem i całym ekwipunkiem oraz… sterty walizek. Było to o tyle śmieszne, że gdy wylądowaliśmy w Toronto, gdzie witali nas przedstawiciele protokołu dyplomatycznego Kanady, przedstawiciele konsulatów i ambasady, a my musieliśmy te walizki wraz z psem odebrać, przejść przez odprawę celną i zapakować je do samolotu do Ottawy. Wszystko działo się w środku nocy i było strasznie męczące, ale wspominamy to z uśmiechem.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Paulina Kruczyńska (ITVN)
NA PROGRAM TVN STYLE "WIEM, CO JEM I WIEM, CO KUPUJĘ" ZAPRASZAMY W KAŻDY PONIEDZIAŁEK O 21.05 (CET - BERLIN, PARYŻ) ORAZ W KAŻDĄ NIEDZIELĘ O 10.10 (CDT - CHICAGO) I 11.10 (EDT - NOWY JORK, TORONTO) DO ITVN.
Katarzyna Bosacka– dziennikarka prasowa i telewizyjna, specjalizująca się w tematyce zdrowia, urody, nauki i medycyny. Szefowa działu urody w „Wysokich Obcasach”, współautorka kilku książek (m.in. „Cena urody”, „Czy wiesz, co jesz”). Widzom ITVN znana jako autorka i prowadząca programu „Wiem, co jem”. Prywatnie żona Marcina Bosackiego, Ambasadora Polski w Kanadzie oraz matka czwórki dzieci.