MAGDALENA KUMOREK: CO MI W DUSZY GRA
Warszawa była dla niej za szybka - ciągły bieg, pęd, brak czasu, by zatrzymać się i pomyśleć. A to, by wiedzieć, w jakim kierunku zmierza, jest dla niej bardzo ważne. Dlatego poszła pod prąd. Podczas, gdy większość aktorów w pogoni za pracą i karierą przyjeżdża do Warszawy, ona postanowiła z niej wyjechać. Swój plan na życie realizuje we Wrocławiu, na spokojnie. Tu stworzyła dom, urodziła dwoje dzieci i spełnia się nie tylko jako aktorka, ale też piosenkarka. A kariera? I tak się o nią upomniała. Jako Anka w „Przepisie na życie” Magda Kumorek od ponad dwóch lat podbija serca widzów TVN oraz ITVN.
Dlaczego właśnie Wrocław?
To był przypadek. Wiele lat temu, tuż po studiach, bardzo intensywnie pracowałam w Warszawie. Grałam wtedy w innym serialu i po dwóch latach takiej pracy poczułam się wycieńczona i wypruta. Byłam młodą aktorką, nie posmakowałam jeszcze w pełni tego zawodu, a już byłam zmęczona. Dałam więc sobie szansę, by spojrzeć na wszystko z dystansu. Dlatego opuściłam Warszawę.
Wtedy zaczynał się związek z moim obecnym mężem, który jest wrocławianinem z krwi i kości. On mi powiedział: „Słuchaj, to jest genialne miejsce. Nie wypadniesz z obiegu, są tu dobre teatry i ludzie otwarci na kulturę. Będziesz miała szansę się zorientować, jak chcesz pracować i co cię interesuje.” I rzeczywiście tak się stało. Już od 10 lat zapuszczam tu korzenie.
Wrocław to nie jest twoje rodzinne miasto, chociaż wychowałaś się w sumie niedaleko stąd, na Śląsku.
Tak, w Gliwicach.
To była tradycyjna śląska rodzina?
Absolutnie nie. Moi rodzice przyjechali tam w związku z pracą. Oboje byli inżynierami. Miałam chyba jedną koleżankę, która mówiła po śląsku, a wszyscy pozostali - po polsku. Oczywiście, moja mama, mieszkając tam nauczyła się robić rolady, kluski i modrą kapustę, natomiast nie wisiała w oknie całymi dniami patrząc, co się dzieje na dworze, jak to mają w zwyczaju Ślązaczki.
Jak wspominasz dzieciństwo?
Było bardzo fajne. Mieszkaliśmy pod lasem, więc każdą wolną chwilę spędzałam z żabami z pobliskiego bagna, zjeżdżałam z górek na sankach, a całe lato żywiłam się tym, co dawał las. To było genialne. Czułam się jak na wsi i absolutnie nie miałam poczucia, że wokół są jakieś huty. Moje wspomnienia są zielone.
Tak bawiły się dzieci przed erą komputerów…
O, przepraszam, mój brat miał komputer, który się nazywał ZX Spectrum Plus. Brat jest informatykiem, już w dzieciństwie przejawiał zainteresowanie i umiejętności w tym kierunku, więc rodzice stanęli na głowie, by miał komputer. Mieliśmy też takiego Kasprzaka, do którego się wkładało kasety magnetofonowe. To było jakoś podłączone do komputera.
Pamiętam! I wydawało takie dziwne dźwięki.
Jiiiiiiii! (śmiech). To było to. Nie mogę więc powiedzieć, że moje dzieciństwo obyło się bez komputera, chociaż raczej mnie on nie interesował. Brat nauczył mnie grać w jedną grę, ale ja chodziłam do szkoły muzycznej, więc tak naprawdę nie miałam na to czasu.
Bardzo byłaś zajęta?
Zaczęłam równolegle dwie szkoły: popołudniową muzyczną, w klasie fortepianu i normalną podstawówkę. Dodatkowo, do czwartej klasy śpiewałam w zespole wokalno-tanecznym. Więc nawet jak nie byłam w szkole muzycznej, to na zajęciach w ramach zespołu. W sumie dobrze mi to zrobiło, bo jestem bardzo zorganizowana i potrafię w krótkim czasie zrobić wiele rzeczy (śmiech). Natomiast, jak widać, pianistką nie jestem, nie mam tego talentu. To moja mama marzyła o tym, bym została pianistką i brała udział w konkursach chopinowskich.
A ty marzyłaś o aktorstwie?
Mama twierdzi, że od dziecka miałam takie zdolności. Podobno w genialny sposób potrafiłam namówić mojego tatę na wszystko. Odgrywałam różne scenki albo potrafiłam się rozpłakać na „pstryk”. Natomiast świadomą decyzję, że chciałabym pójść w tym kierunku, podjęłam w liceum. Po pierwszej klasie sprytnie zrezygnowałam z grania na fortepianie, wzięłam niby roczny urlop, ale wiedziałam, że już nie wrócę. To był konieczny fortel, inaczej moja mama by się nie zgodziła.
Udało się?
Tak. Zaczęłam się rozglądać za teatrem i trafiłam do studium aktorskiego Doroty Pomykały w Katowicach. Dwa lata w zasadzie nic nie robiłam, nauczyłam się może dwóch tekstów na krzyż. Dopiero w klasie maturalnej Pomykała stwierdziła, że albo wóz albo przewóz, więc wzięła się za mnie na tyle skutecznie, że złapałam bakcyla. Zdawanie do szkoły teatralnej, co dla większości jest gehenną, dla mnie było przyjemnością. Byłam przekonana, że się dostanę, że to jest moja droga i tak się stało.
Przeprowadziłaś się w tym celu do Warszawy, aby niebawem po zakończeniu szkoły się stamtąd wyprowadzić.
Tak (śmiech), ale wtedy byłam przekonana, że tam będę mieszkać, że to jest moje miejsce na ziemi i w tamtym czasie – było. Życie w szkole teatralnej jest bardzo intensywne. Spędzaliśmy tam całe noce przygotowując się do zajęć. Oczywiście, nie było to zgodne z prawem, chowaliśmy się po toaletach, kiedy pani woźna robiła nocny obchód po szkole z latarką (śmiech). To miało niepowtarzalny smak. Mieliśmy poczucie misji i przekonanie, że robimy coś niebywale ważnego. Wychowywano nas na aktorów teatralnych. Wychodząc ze szkoły, byłam przekonana, że będę grała Ofelię, Julię, a po jakimś czasie Lady Makbet, ale zderzyłam się z rzeczywistością i uświadomiłam sobie, że muszę się jakoś utrzymać. Wtedy rozkręcały się seriale, więc chcąc nie chcąc trzeba było tam zarabiać, bo z pracy w teatrze człowiek się nie utrzyma.
A ty zamiast zarabiać w serialu, rzuciłaś pracę i wyjechałaś do Wrocławia.
Nawet już będąc we Wrocławiu, cały czas coś robiłam w Warszawie, grałam mniejsze role, ale wciąż czekałam na jakąś fajną propozycję. W końcu stwierdziłam, że mam już dość tego czekania, że mam w nosie całą tę karierę. Zajmę się ogródkiem, swoimi fasolkami, urodzę drugie dziecko, a co? Ale jak to w życiu bywa – zaszłam w ciążę i od razu zaczął dzwonić telefon z różnymi propozycjami (śmiech). Genialne role przechodziły mi koło nosa, a miesiąc po urodzeniu córki dostałam pierwszy telefon z propozycją roli w „Przepisie na życie”.
Zgodziłaś się?
Ależ skąd. Powiedziałam, że absolutnie nie mogę, pracuję właśnie w ogródku, a moje dziecko śpi obok. Usłyszałam: „Proszę przeczytać pierwsze trzy odcinki, zadzwonimy za jakiś czas.” Przeczytałam scenariusze do tych odcinków i klęłam, że to jest tak genialne, a ja nie mogę wziąć w tym udziału, bo przecież nie pojadę z miesięcznym dzieckiem do Warszawy. Grzecznie odrzuciłam więc propozycję, ale ona wróciła do mnie po miesiącu. Wtedy mój mąż stwierdził, że skoro coś takiego wraca i ja uważam, że to jest dobre, to chyba trzeba to rozważyć. Zrobiliśmy naradę rodzinną, obie babcie powiedziały: „Pomożemy” i pojechałam na zdjęcia próbne. Po nich bardzo szybko dostałam odpowiedź, że mam się pakować, więc na jakiś czas przeniosłam się z córką do Warszawy.
Główna rola w serialu i opieka nad trzymiesięczną córką - jak dawałaś sobie radę?
Matko droga! Ja dzisiaj w ogóle nie potrafię sobie wyobrazić, jakim cudem nam się to udało. W pierwszym sezonie wszystko się kręciło wokół mojego wątku, miałam bardzo dużo zdjęć, chyba pięćdziesiąt dni zdjęciowych przez trzy miesiące. Ale miałam taką umowę z produkcją, że w momencie, kiedy czuję, że – przepraszam za dosłowność – zaraz mi piersi wybuchną, to daję znać, ekipa ma przerwę na papierosa i kawę, a ja zbiegam do campera. Logistycznie też było to dopięte, taksówka przywoziła moją mamę albo teściową z córką, odbywało się karmienie, bawienie, odbijanie, dziecko wracało do spania, a ja do pracy (śmiech). Bałam się tego, bo wiedziałam, jak wygląda praca w serialu, ale okazało się, że da się to zrobić.
Od tego czasu minęły prawie trzy lata. Dużo się zmieniło w życiu twojej bohaterki. Poznaliśmy Ankę w momencie, kiedy straciła pracę i męża. Teraz to kobieta sukcesu, z własną restauracją i ukochanym mężczyzną u boku.
Od pucybuta do milionera. No i fajnie, bo z informacji, które dostaję od widzów wynika, że to jest taka postać, która daje nadzieję. Pokazuje, że nawet jak życie rzuca kłody pod nogi, to trzeba to przełknąć i przeczekać, aż będzie lepiej.
Dzielna kobieta po prostu.
Ona zawsze wie, co powiedzieć i jak się odnaleźć. Tak jest napisana, chociaż na planie starałam się z tym walczyć, bo… nie ma takich ludzi, przynajmniej raz na jakiś czas popełniamy jakąś gafę. W związku z tym od pierwszego sezonu namawiałam Agnieszkę Pilaszewską (scenarzystkę – przyp. red.) i produkcję TVN, aby trochę mnie odbrązowili. W piątym sezonie nareszcie to się stało, Anka tu się upije, tu popełni jakieś faux pas, jest bardziej ludzka i o to chodziło. Bo w zderzeniu z Beatką, która non stop robi jakieś głupoty czy z Polą, która jest z kolei bardzo żywiołowa, to ta moja Anka była za bardzo wyidealizowana.
Czy na planie bywało równie wesoło jak w serialu?
Czasami było bardzo śmiesznie. Szczególnie, kiedy na planie był Adamczyk, który non stop żartuje. Najbardziej wtedy, kiedy kamery są tak ustawione, że jego nie widać i może robić, co chce. On wie, że jestem tzw. czajnikiem, czyli bardzo łatwo mnie „zgotować”, a potem trudno mi się uspokoić, żeby grać na poważnie. Z nim miałam kilka takich momentów, kiedy musiałam się wznieść na wyżyny swojej umiejętności opanowywania się (śmiech).
W serialu jesteś matką dwójki dzieci. Czy doświadczenia domowe ci się przydały?
Bardzo. Kiedy zaczynaliśmy zdjęcia byłam przecież świeżo po urodzeniu mojej córeńki, więc znałam wszystkie zabiegi pielęgnacyjne przy niemowlaku. Wiedziałam, jak jedną ręką trzymać dziecko, drugą robić kanapkę i jeszcze rozmawiać przez telefon (śmiech). Mama mojego filmowego syna przyniosła go na plan, kiedy dziecko miało zaledwie trzy tygodnie.
O rany…
Bałam się, że to będzie jakaś masakra, ale pachniałam mlekiem, bo karmiłam swoją córkę, w związku z tym w ogóle nie miałam problemu z tym maleństwem. Kiedy jego mama zobaczyła, jaką mam sprawność w przekładaniu syna, że trzymam główkę i wiem, że nie wolno jej puścić, to odetchnęła z ulgą. Powiedziała mi potem, że była zupełnie spokojna i podczas sceny szła sobie na kawę, bo wiedziała, że dziecku nic się nie stanie.
Ta rola wymagała też od ciebie sprawności w gotowaniu. Czasami widać na ekranie zbliżenia dłoni, które bardzo sprawnie coś siekają. Miałaś dublerkę?
Nie, to moje ręce. Byłam szkolona na planie i miałam genialną konsultantkę do spraw kulinarnych, panią Anię Chwilczyńską. Zawsze mi pokazywała, jak co pokroić, żeby to było atrakcyjne dla kamery. Wiedziała też, jak na przykład ułożyć sałatę, żeby ona była trójwymiarowa i wyglądała na ekranie maksymalnie apetycznie. Czasem w tej sałacie były bardzo różne rzeczy, których człowiek nie chciałby jeść, ale ładnie to wyglądało (śmiech).
Na przykład?
Pamiętam pierwszą potrawę, którą miałam do zrobienia na planie – naleśniki Suzette. To są takie francuskie naleśniki, najczęściej z karmelizowaną mandarynką w środku, które trzeba bardzo umiejętnie zawinąć w saszetkę. Przyszłam na plan i kiedy pani Ania mi pokazała, jak to danie ma wyglądać, powiedziałam: „Masakra. Nauczyłam się już przerzucać te naleśniki na drugą stronę, ale jak to związać?”. Pani Ania mówi: „Nie, na wizji tego nie będziesz wiązać, bo tam w środku w ogóle nie ma mandarynek.” Pytam: „Co tam jest?” A ona na to: „Wata”. (śmiech) Okazało się, że z mandarynką to by wyglądało dobrze tylko przez chwilę, a my potrzebowaliśmy tych naleśników przez trzy godziny. Dużo było takich rzeczy, które tylko ładnie wyglądały.
Gotowanie to pasja twojej bohaterki. A jakie jest twoje osobiste podejście do tego tematu?
Lubię gotować, natomiast podczas castingu i zdjęć próbnych nikt mnie o to nie pytał. Pamiętam śmieszną sytuację - kiedy zapadła już decyzja, że gram tę rolę i byłam na próbach charakteryzatorskich, nagle wpadł producent i mówi: „Jezus, Maria, czy w ogóle cokolwiek gotujesz?” (śmiech). Na szczęście grałam amatorkę, więc nikt nie wymagał ode mnie, że będę perfekcyjnie władać nożem. Liczyło się to, czy będę umiała tak to ograć, by widz widział, że to jest dla mnie przyjemność. A poza tym, ja naprawdę lubię gotować. Jestem szczególnie nakręcona na zdrowe jedzenie. Moje biedne dzieci mają mamę, która nie kupuje im białych bułeczek, tylko karmi własnoręcznie upieczonym razowym chlebem (śmiech).
To już ostatni sezon „Przepisu na życie”. Będzie ci go brakowało?
Na pewno będzie mi brakowało ludzi, bo poznałam tam bardzo piękne osoby. Mam tu na myśli Magdę Popławską, którą jestem zauroczona jako człowiekiem, bo o tym, że jest genialną aktorką, to wszyscy wiemy. Podobnie Dorotka Kolak, Majka Ostaszewska – to są takie znajomości, które, mam nadzieję, przetrwają i kiedy spotkamy się za jakiś czas w innej produkcji, nasze otwarcie na siebie będzie takie samo. Natomiast jeśli chodzi o serial, to myślę sobie, że znacznie lepiej jest widza zostawić w niedosycie, niż go przekarmić. Pięć sezonów to jest bardzo dużo. Kiedy kręciliśmy pierwszy sezon, nikt z nas nie spodziewał się, że zabrniemy tak daleko. Można by było robić szóstą, siódmą i dziewiątą część, ale cóż trzeba by było wymyślić w tych postaciach? W „Przepisie” jest bardzo wartkie tempo, więc chyba musiałoby się okazać, że jestem mężczyzną (śmiech).
Co teraz przed tobą?
Przede mną nagranie płyty, na którą się bardzo cieszę. W ubiegłym roku mieliśmy dosyć długą przerwę między dwiema częściami „Przepisu” i wtedy napisałam sobie muzykę.
Sama?
Tak się złożyło, przez przypadek (śmiech). Od lat jestem zakochana w twórczości Leśmiana. Pewnego dnia siedziałam w domu i zaczęłam śpiewać jeden z jego wierszy. Nie wiem dlaczego, po prostu przyszła mi do głowy jakaś muzyka. I mój mąż, który to usłyszał mówi: „Jezus, Maria, bierz dyktafon i nagrywaj, to jest piosenka”. Mówię: „Chyba zwariowałeś, to nie jest żadna piosenka.” On na to: „Naprawdę, zapisz to, to jest piosenka”. Więc zapisałam. Ale tak mnie to poruszyło, że on, który pisze muzykę dla największych teatrów muzycznych w Polsce nazwał piosenką te moje kilka dźwięków na krzyż, że stwierdziłam: „Kurczę, a dlaczego by nie spróbować?” I tak się właśnie przez dwa miesiące bawiłam wieczorami. Dzieci spały, a ja siedziałam z dyktafonem, schowana w pokoiku. Tak powstała płyta. Pod koniec listopada wchodzimy do studia i nagrywamy.
Gratuluję!
Bardzo się cieszę, bo to jest dla mnie wielka frajda. Wychodzę z założenia, że jak coś powstaje z pasją i z serca, to na pewno znajdzie uznanie u innych. Zagraliśmy już kilka koncertów z tym materiałem i życzę sobie i muzykom, abyśmy dalej mieli taki odbiór. Bo naprawdę były to bardzo fajne spotkania. Premierę mamy w styczniu. Potem ruszamy w Polskę z koncertami. Mam nadzieję, że tych widzów, którzy znają mnie z telewizji, spotkam oko w oko.
Planujecie koncerty za granicą?
Chciałabym zagrać za granicą, bo wiem, że Polonia jest bardzo rozległa. Jeżeli tylko trafi się taka możliwość, zrobimy to z radością.
Jaki tytuł będzie miała twoja płyta?
„Śmiercie”.
Od słowa „śmierć”?
Tak. Wcale tego nie planowałam, ale kiedy zebrałam te piosenki, to okazało się, że one wszystkie mówią o śmierci. Nie jestem jakąś depresyjną osobą i dlatego te piosenki nie są depresyjne. One są z ludowym przytupem i mają w zamyśle raczej wadzenie się w tym, co nieuchronne, a nie zamartwianie, że Matko Boska, wszystkich nas to czeka. To w ogóle nie o to chodzi. Po prostu za życia chciałabym się spotkać z tym tematem.
Zazwyczaj ludzie dosyć późno uświadamiają sobie, że są śmiertelni. Ty byłaś zaledwie 13-letnią dziewczynką, kiedy zmarł twój tata. Te przemyślenia dojrzewały w tobie od tamtego czasu?
Przygotowując płytę, szłam za głosem tego, co mnie interesuje w Leśmianie i jak się później okazało, są to tematy dotyczące śmierci. To mi też dało dużo do myślenia, uświadomiłam sobie, że ten temat gdzieś we mnie funkcjonuje. I właściwie się z tego cieszę, bo myślę, że takie zamiatanie czegoś pod dywan wcześniej czy później wyłazi. Więc rozprawiam się z tym tematem na swój sposób.
Z sukcesami?
Myślę sobie, że chyba wpływ mamy tylko na to, co się dzieje tu i teraz. Ostatnio widziałam w internecie genialne zdjęcie – zegar, na którym zamiast kolejnych godzin było napisane: „now”, „now”, „now”. Chodzi o to, żeby wiedzieć, że jesteśmy tu i teraz i to jest ta chwila.
W ten sposób starasz się żyć?
Tak. Bardzo rzadko łapiemy konkretny moment, tak jak teraz: ja piję herbatę, ty pijesz herbatę i sobie rozmawiamy. Wiadomo, że ja też marzę i wspominam, natomiast świadomie staram się być tu i teraz, bo nie wiem, czy za chwilę się nie pożegnamy i nie oberwę cegłówką w głowę, no nie wiem tego (śmiech).
W swoje 30 urodziny zrobiłaś spis marzeń. Udało ci się je zrealizować?
Zrobiłam sobie mapę marzeń z założeniem, że chciałabym zrealizować te marzenia w ciągu trzech lat. I rzeczywiście zrealizowałam 99 procent.
Jak się robi taką mapę?
Najpierw trzeba dać sobie czas, aby się zastanowić, czego się chce i to jest ten newralgiczny moment. Bo bardzo wiele osób, z którymi rozmawiałam na ten temat ma problem z określeniem, czego chcą: miłości, a może pieniędzy, coś zobaczyć, czegoś doświadczyć, a może coś zmienić? To jest pierwszy etap. Potem trzeba znaleźć takie obrazy, zdania i hasła – ja to akurat wycinałam z gazet – które są kwintesencją tych marzeń. Później się to nakleja na karton i wiesza w takim miejscu, w którym można na to codziennie spojrzeć.
Działa?
Działa, tfu, tfu, obym nie powiedziała tego w złą godzinę (śmiech). Działa, tak się temu przyglądam i konsekwentnie realizuję, bo na swoje 33 urodziny zrobiłam kolejną mapę. Ale teraz dałam sobie cztery lata na realizację.
Wierzysz, że znowu się uda?
Chodzi o to, żeby się otworzyć na to, co przypłynie. I się nie napinać. Ja codziennie staram się przyglądać sobie i rozwijać. Chodzę na różne zajęcia, na lekcje śpiewu, uczę się różnych nowych rzeczy po to, żeby móc kiedyś te umiejętności wykorzystać. Jestem póki co otwarta na to, co się wydarzy. To jest właśnie mój przepis na życie.
Rozmawiała Marta Fujak (ITVN)
Dla wszystkich głodnych wyśmienitego serialu ITVN przygotował wyjątkową niespodziankę. Od 7 czerwca na antenę powraca „Przepis na życie”. Smaku nadawać mu będzie pełna humoru fabuła oraz gwiazdorska obsada: Magdalena Kumorek, Piotr Adamczyk, Borys Szyc, Edyta Olszówka, Maja Ostaszewska, Dorota Kolak, Lesław Żurek i wielu innych. Na pierwszy odcinek zapraszamy w niedzielę o godzinie 20.00 (CET – Berlin, Paryż),20.00 (CDT – Chicago) i 21.00 (EDT – Nowy Jork, Toronto) do ITVN.
Magdalena Kumorek – aktorkafilmowa i teatralna oraz wokalistka, absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej, laureatka konkursów piosenki i festiwali. Ma na swoim koncie wiele ról w produkcjach telewizyjnych (m.in. „Samo życie”, „Teraz albo nigdy”, „Hotel 52”). Szerszą popularność zyskała jako odtwórczyni roli Anki, głównej bohaterki serialu TVN „Przepis na życie”. Oprócz aktorstwa, dużo czasu poświęca muzyce. W styczniu 2014 wychodzi jej pierwsza płyta z piosenkami do tekstów Bolesława Leśmiana. Mieszka pod Wrocławiem. Jest żoną kompozytora Piotra Dziubka, z którym ma dwoje dzieci.